Obraz artykułu Przyzwoitość: Życie jest żartem, więc chociaż śmiejmy się z niego

Przyzwoitość: Życie jest żartem, więc chociaż śmiejmy się z niego

Dariusz Dudziński to muzyczny erudyta, perkusista Titanic Sea Moon, jedyny członek zespołu Przyzwoitość i współzałożyciel tria Najprzyjemniejsi, a w dawnych czasach muzyk Ewy Braun. Na rozmowę z nim nie ma złej okazji, a tym razem było ich wyjątkowo wiele - okrągłe rocznice wydania "Love Peace Noise" oraz "Przyzwoitego popołudnia", film Jarosława Kasperka i niedawna rocznica urodzin Marka E. Smitha.

Mateusz Sroczyński: Kiedy poprzednio umawialiśmy się na rozmowę, był 5 marca, dzień urodzin Marka E. Smitha z The Fall, od sześciu lat świętej pamięci. Od razu mi na to zwróciłeś uwagę. Chyba można powiedzieć, że The Fall to jeden z twoich ulubionych zespołów?

Dariusz Dudziński: Tak. Kiedy mam wymienić jeden ulubiony, to zawsze mówię o The Fall.

 

Do tego Haywardy, The Damned?

Nie wiem dlaczego, ale właśnie bardzo dużo Damned słucham ostatnio, jakoś mniej więcej od roku mam na nich fazę. Te ich najlepsze płyty - "Machine Gun Etiquette", "The Black Album", "Strawberries". Ale inne też lubię, łącznie z najnowszą, "Darkadelic". Nie wiem dlaczego tak to ostatnio wypadło.

 

A pamiętasz pierwszy kontakt z The Fall?

Oczywiście. Wyobraź sobie, że to było w polskiej telewizji. Marek Wiernik puszczał jakieś teledyski. W latach 80. był jednym z takich najbardziej "do przodu" didżejów, przynajmniej w Trójce. Puszczał regularnie punkową i okołopunkową muzykę, a czasami miał jakieś występy w telewizji. Raz trafiło się The Fall, razem z piosenką "Victoria" Kinksów. Wtedy nie wiedziałem, że to jest cover. Wcześniej nazwa The Fall czasami pojawiała się w prasie, ale niewiele o nich słyszałem. Chociaż kolega mi mówił, że już w 1984 roku Kaczkowski jedną płytę ich puścił. Trójka kiedyś nie była najgorsza, a Piotr Kaczkowski nawet Big Black puszczał, płytę "Atomizer". Sonic Youth też, chyba każdą nową płytę, może przed "Daydream Nation". Nie wiem, czemu jakoś "Daydream Nation" nie zaistniało w Polsce, a te wcześniejsze, bardziej awangardowe rzeczy, owszem. A The Fall? Właściwie trudno powiedzieć, na czym to połączenie polegało. Po prostu widzisz i wiesz, że ci ludzie nadają na twojej fali. Zaraz później otworzyły się trochę granice, w 1988 roku docierało do nas coraz więcej nowej muzyki, na przykład The Fall właśnie. I tak człowiek słuchał, i myślał: O kurde, ja też tak bym mógł, też bym tak chciał.

Gdybyś dzisiaj powiedział, że usłyszałeś jakiś zespół w telewizji, a później stał się twoim ulubionym, to raczej byś na tym mitologii nie zbudował. Mój pierwszy kontakt z Ewą Braun na przykład nie był jakiś spektakularny, bo to było...

Na pewno nie w telewizji [śmiech].

 

W telewizji nie, ale przez internet. Na YouTubie dawno temu usłyszałem "Stąd do wieczności" i fascynacja została mi do dzisiaj.

Wydawało mi się, że Polska w latach 80. to było kompletne zadupie. Anglia, Europa Zachodnia - tam niby wszyscy wszystko wiedzieli, wszyscy wszystko znali, ale chyba wcale tak nie było. Wbrew pozorom mało kto kojarzył The Fall, Swansów, tego typu rzeczy. To były raczej jakieś małe, zamknięte getta. Mam wrażenie, że chyba nie byliśmy aż tak bardzo zapóźnieni za Zachodem, jak by się wydawało. A pewnych kwestiach, typu Henryk Mikołaj Górecki, byliśmy całkiem do przodu.

 

No i w 1988 z tym zapleczem wiedzy założyłeś zespół W Nogi. W jednym z wywiadów mówiłeś, że wzniósł cię na największą falę emocjonalną w twojej karierze.

To nie był mój pierwszy zespół, zresztą nie do końca to ja go założyłem - skrzyknęliśmy się w parę osób. Jeżeli już, to inicjatorem był niejaki Olej, parę lat starszy od nas, bardzo dobry gitarzysta, ale nie chciał występować na scenie, nic takiego go nie interesowało. Wystarczało mu samo granie muzyki i chyba dlatego się ten zespół rozpadł. Cały czas jesteśmy jednak w kontakcie, tworzyłem z nim jakieś domowe rzeczy przez kilka lat. W Nogi to był ten moment, kiedy już wiedzieliśmy, że nowa fala - zespoły typu Siouxsie and the Banshees, The Cure, kapele z 4AD, Killing Joke, New Model Army - nie odpowiada na wyzwania rzeczywistości. Znaliśmy właśnie Big Black, Swansów, czy Butthole Surfers. Wtedy Butthole Surfers to był bardzo ważny zespół, z którym trzeba było się liczyć. Byli na równi z Sonicami i ze Swansami. Potem na trochę zniknęli, ale w swoich czasach naprawdę przecierali szlaki. Dinosaur Jr. też już wtedy usłyszałem.

 

O właśnie, à propos Dinosaura, taka myśl na marginesie - prawie każdy nowy zespół, jaki się wtedy pojawił miał w sobie coś takiego, co mogło się podobać ludziom, którzy słuchali jeszcze starej muzyki. Swans na przykład to były doły, trochę na fali Joy Division. Sonic Youth czasami prawie takie gotyckie. Butthole Surfers było trochę jak następny krok po Pere Ubu. Big Black można było wyróżnić z korzenia punkowego. Zauważyłem, że jeśli ktoś z roczników 60., "jarocińskich", naprawdę kumał tę nową muzykę, to podobał mu się właśnie Dinosaur Jr. Jak ktoś na nich kręcił nosem, to znaczyło, że już został w tych latach 80. Dinosaur to było tylko "kochaj albo rzuć". I właśnie Olej był jednym z bardzo nielicznych starszych kolegów, którzy Dinosaura lubili.

 

Ale nie interesuje mnie też kwestia jakiegoś pokolenia, że 70. roczniki to czy tamto. Najważniejsze jest to, czy się nadaje na podobnych falach, niezależnie od tego, czy się ma sześćdziesiąt lat, czy osiemdziesiąt, czy osiemnaście. Buduje się struktury poziome, a nie pokoleniowe. We mnie kiedyś na przykład zagrał taki zespół Zdrój Jana. Świetlicki lubił Zdrój Jana, Janerka też lubił. Mnie to się w ogóle wydaje, że gdybym żył na przełomie lat 60. i 70., to bym grał w tym zespole. Recenzowałem zresztą ich płytę po latach i lider, Jacek Ukleja, dziękował mi, że zrozumiałem, o co im chodzi. To chyba mój największy sukces jako pismaka muzycznego.

Ten 1988 to był trochę taki decydujący rok, bo wyszło właśnie "Daydream Nation" Sonic Youth i do tego też najgorsza płyta mojego ukochanego Killing Joke, czyli "Outside the Gate".

Killing Joke niedługo później wystąpiło w Polsce. Byłem, widziałem, grali na Torwarze w 1990 roku z materiałem z "Extremities".

 

Bardzo niedoceniona płyta. Późniejsze "Pandemonium" z 1994 było już dużo głośniejsze. W tym samym roku ukazał się też "Love Peace Noise" EwyBraun. Wiedziałeś, że minęło już trzydzieści lat?

Kurde, no nieubłagane są prawa arytmetyki... Ale kiedy ta płyta ukazała się... Dla mnie nagrywaliśmy ją w październiku 1993 i faktycznie wyszła w 1994. Zdaje się, że wydawca przygotował ją na Jarocin. Powoli oswajam się już z tym, że mam siwe skronie i tak dalej [śmiech].

 

Z dzisiejszej perspektywy jak oceniasz tę płytę?

Nie jest źle. Na pewno piosenkę "Stąd do wieczności" nagrałbym jeszcze raz, bo pominąłem jedno uderzenie w werbel. Podejrzewam, że pewnie to słychać. Wtedy na poprawki nie było czasu, mieliśmy weekend na zrobienie całości. A jak to oceniam? Bardzo ogólne pytanie... Nie słucham tego w ogóle, ale rozumiem, że komuś może to współbrzmieć z tym, co mu gra w duszy. Dla mnie to raczej pocztówka z przeszłości. Pewnych partii nie dałbym już rady zagrać. Taki szybki byłem na tych bębnach, tak się starałem... Praktycznie wszystkie nuty miałem w głowie. Za dużo tego jest. Dzisiaj mniej bym walił, ale chyba nie jest złe, skoro ludzie pamiętają.

 

A Przyzwoitość? W tym roku mamy 25 lat od pierwszej kasety - "Przyzwoite popołudnie".

Faktycznie! Przyzwoitość istnieje niemalże od tego samego momentu, co Ewa Braun. Na początku każdy w zespole miał jakieś swoje pomysły, kombinowałem z tekstami i riffami na gitarze, ale w pewnym momencie zauważyłem, że stylistycznie nie pasowały. Z drugiej strony wydawało mi się, że jest to może nie kiepskie, ale proste. Że wstyd by było wyjść z tym do ludzi. I jedną z takich epifanii było usłyszenie - z pewnym opóźnieniem - solowej płyty "Spectrum" Sonica Booma [Petera Kembera] ze Spacemen 3. Bardzo mi się podobała, ale kiedy spojrzałem na nią krytycznym okiem, okazało się, że są to jeszcze prostsze pomysły niż moje. Jakiś riff na dwóch-trzech dźwiękach i to był cały utwór. Pomyślałem, że skoro on może, to dlaczego nie ja? Wtedy nabrałem pewności siebie. Pamiętam, że w 1992 roku miałem już sporo kompozycji. Tekstów nie, ale kompozycji miałem wiele. Nagrałem kasetkę dla koleżanki, która miała śpiewać, ale nic z tego nie wyszło. Szybko urodziła dziecko, nie miała czasu, teraz już zresztą nie żyje. Z tamtych kompozycji, z czterdziestu minut muzyki, został tylko jeden wycięty początkowy riff, z którego powstała piosenka "Był do ciebie kolega". Użyta tam sekwencja akordów była tylko wstępem do czegoś dłuższego. Dziś myślę, że akurat pierwsza kaseta Przyzwoitości niczym na aktualności nie straciła. Jak już, to może teksty, a raczej konteksty. Na przykład nikt dziś nie wie, kto to był Stan Tymiński [z "Piosenki bez liczb"]. Był kandydatem na prezydenta w 1990 roku. Wszyscy, których znałem, głosowali na Tadeusza Mazowieckiego, może jedna czy dwie osoby na Wałęsę, a okazało się, że Mazowiecki w ogóle do drugiej tury nie wszedł, wszedł Stan Tymiński. To był niezły szok. Nie wiem też, czy "0-700 plus VAT" [z "Piosenki z liczbami"] jest dzisiaj zrozumiałe. Ty wiesz o co chodzi?

Myślałem, że to są po prostu losowe słowa, które ci przyszły do głowy.

Właśnie. Wtedy - to było jeszcze przed internetem - funkcjonowały telefoniczne reklamy wszystkiego. Dzwoniło się pod numery 0-700-coś tam i to były seks-telefony, jakieś dziwne linie telefoniczne na Antylach czy Seszelach, na których można było z kimś pogadać. Jakaś telesprzedaż, horoskopy. Taki protointernet, na który się dzwoniło. I to były numery 0-700, a w nawiasie dopisywano na przykład za minutę 5 zł + VAT.

 

Długo trzeba było czekać, żebyś jako Przyzwoitość wyszedł z czymś nowym. Od szesnastu lat zapowiadałeś płytę "Eryk, mówiący banan", a wcześniej wyszły tylko dwie kasety wydane później na kompakcie i "Zrozum mnie źle" dołączone do Lampy.

Gdy w 2008 roku miałem tę koncepcję na "Eryka", myślałem, że będzie tak z dziesięć utworów i z siedmioma czy ośmioma z nich bardzo szybko mi poszło. Naprawdę, trzy-cztery miesiące i wszystko miałem nagrane. Troszkę później przyszedł dziewiąty, a dziesiątego za cholerę nie mogłem. Nic mi nie pasowało. A później urodziło się dziecko, jeszcze później powstał zespół Najprzyjemniejsi [z Marcinem Świetlickim i Michałem Wandzilakiem], później to czy tamto. Inne piosenki Przyzwoitości, jak "Tata Tatar" czy "Muzyka szkodzi", wrzucałem na Bandcampa w międzyczasie, ale to były takie mniejsze rzeczy.

 

Przez tyle lat nie miałeś z czego żartować, żeby wydawać nowe rzeczy pod szyldem Przyzwoitości? W to nie uwierzę.

Jeśli coś się pojawiało, to od razu szło do Najprzyjemniejszych. Na pierwszą płytę, ale też na drugą, która jest już w produkcji od siedmiu lat. W styczniu 2017 roku nagraliśmy połowę i to nie zostało zmiksowane. Gdzieś się rozjechaliśmy... Nie wiadomo zupełnie, kiedy to się skończy, musielibyśmy się zgrać. Bo, jak chyba wiesz, zespół się nie rozpadł, nie obraziliśmy się na siebie ani nic takiego, jesteśmy w stałym kontakcie, tylko nie gramy, nie wiedzieć dlaczego. Wtedy skończyło się moje bezrobocie, Wuj [Świetlicki] i Michał zaczęli bardzo często grać ze Zgniłością. Nawet mieliśmy się reaktywować w 2020 roku, pamiętam, że wtedy, w lutym była o tym mowa. W czerwcu mieliśmy gdzieś zagrać, ale oczywiście pandemia wybuchła i szybko zapomnieliśmy, że w ogóle coś takiego miało być.

Teraz panuje klątwa albumów pandemicznych, ludzie do dzisiaj wydają płyty nagrane w domu podczas lockdownu. Dla ciebie to akurat żadna nowość - Przyzwoitość od początku była grana na gitarze w kuchni.

Tak jest. A mimo wszystko miałem w pandemii tytuł na potencjalną płytę - "Przyzwoitość w czasach zarazy" [śmiech]. Ale to było za proste i żadna piosenka się do tego nie dokleiła. Czy ja coś w ogóle grałem w pandemii? Chyba były tylko jakieś próby z Titanic Sea Moon. Pamiętam, że stojąc w pandemicznej kolejce do osiedlowego marketu, zacząłem sobie w głowie grać na perkusji jeden motyw - chwilę później zrobiliśmy z niego utwór "Mały podróżnik", ostatni z drugiej płyty Titanica. To był raczej potrzebny wszystkim moment oddechu.

 

A wracając do "Eryka", minęło sporo czasu, trochę się tego nazbierało i zacząłem myśleć, że człowiek młodszy się nie robi - trzeba na tej ciąży zrobić cesarskie cięcie, wydać to wreszcie z siebie. W jaki sposób ta płyta wyjdzie, jeszcze nie wiem. Jest możliwość, że po prostu sam to wydam, moja własna wytwórnia Kulturwa Records wreszcie coś z siebie wydusi. Prawdopodobnie tak będzie. A data wydania to 31 grudnia, żeby nie być w żadnym zestawieniu rocznym, bo to jest ponadczasowa rzecz.

 

Co ci zrobiły podsumowania końcoworoczne?

No bo na przykład nie byłbym pierwszy w którymś z nich [śmiech]. To będzie ból, że nie wygram czegoś. Tak jak nie wygrałem tego pandemicznego konkursu songwriterów Czekamy, czekamy z jedną piosenką z "Eryka". Poza tym jest ten argument, że to będzie coś ponadczasowego. Nie startujące w tych samych zawodach, co wszystkie inne płyty.

 

Koncept na "Eryka", który próbowałem odnaleźć w rozproszonych utworach granych przez ciebie na koncertach i twoich demówkach, to - według mnie - opowieść o śmierci.

Tak, jasne, to jest płyta inspirowana śmiercią mojego taty, który zmarł pod koniec 2007 roku. Piosenki niby głupie, śmieszne, ale przemyślenia całkiem poważne i pytania o to, co po nas zostanie? Człowiek jest, a za chwilę go nie ma. Po prostu wyłącza się pstryczek i tyle... I gdzie w tym wszystkim te duchowe systemy, które poznajemy od dziecka? Albo się nimi fascynujemy, albo nie, ale co to ma wspólnego z rzeczywistością? Teraz, na starość, moja myśl jest taka, że niestety wspólnego nie ma nic. Tak jak Różewicz pisał w jakimś wierszu: A więc to tylko tyle? / Tylko tyle [z wiersza "*** (Czas na mnie)"]. Mama co prawda mówiła, że widziała tatę w domu kilka razy po śmierci, ale okazało się, że były to tylko skutki uboczne bardzo silnego leku na reumatyzm. Jak zmieniła lek, tato przestał wpadać. Po prostu całe życie jest żartem, więc chociaż śmiejmy się z tego żartu. Przyzwoitość w zasadzie jest o tym. Wszystko nie ma sensu, więc zostało się tylko dobrze bawić, no bo co?

Kiedy Przyzwoitość wydawała pierwsze kasety, był to już czas, kiedy pojawiała się w internecie fala blogów - załapałeś się na nią. Zresztą wydaje mi się, że Przyzwoitość poznałem nawet wcześniej od Ewy Braun, to było przez bloga 10fuckingstars Marcina Wandzla. Wielu wtedy przypisywało cię do nurtu outsider music - jak na to reagowałeś? Utożsamiałeś się z tym?

Przed tekstami na blogach była jeszcze recenzja kasety "Przyzwoite popołudnie", w której Rafał Księżyk porównał mnie do Daniela Johnstona. Nie wiedziałem wtedy, kto to jest, mimo że mam się za człowieka, który zna się na wszystkim [śmiech]. Tego akurat wtedy nie znałem i raczej nie jest mi po drodze z tym porównaniem. Muzyka outsiderska to jest coś tak jakby sztuka naiwna, a Przyzwoitość zdecydowanie sztuką naiwną nie jest. To są naprawdę poważne kompozycje i poważne teksty, które po prostu udają, że są takie głupie.

 

Kiedyś przeczytałem o tobie, że piszesz językiem bazarowych rymów.

O tak, zdecydowanie tak można powiedzieć i jest to mój świadomy wybór. To jest forma, która coś oznacza. Nie jestem człowiekiem z wyższych sfer, tylko z normalnej, prostej rodziny. Nie słuchało się w moich kręgach Pendereckiego, nie czytało się Joyce'a, tylko oglądało telewizję, jeździło na działkę i tak dalej. I to taka moja ambicja, żeby tymi głupimi rymami - już nawet nie częstochowskimi, tylko podczęstochowskimi - jakąś wyższą koncepcję wyrazić. To takie rzeźbienie w opornej materii. Sam sobie utrudniam.

 

Nawiązując jeszcze do blogów muzycznych, pamiętam, że mając kilkanaście lat, namiętnie się w nich zaczytywałem, między innymi właśnie w blogu Wandzla czy twoim.

Mówisz o blogu Pan Mietek?

 

Tego akurat nie znałem, miałem raczej na myśli bloga Przyzwoitości.

A to proszę sobie przeczytać. Na Panu Mietku ukrywałem swoją tożsamość, bo udostępniałem muzykę i ZAiKS w każdej chwili mógł się przyczepić. W gruncie rzeczy to było piractwo. Dopiero później ujawniłem się, a w swoim czasie to był znany blog. W szczycie jego popularności dostałem nawet zaproszenie na jakąś ogólnopolską konferencję blogerów, ale odmówiłem właśnie z tego powodu - to w końcu działania nielegalne. Ponoć Banksy też dlatego nie ujawnia tożsamości, tak że w dobrym towarzystwie jestem.

Pierwszy kontakt z blogiem Przyzwoitości miałem prawdopodobnie przez twój tekst o płycie "Mordoplan" Klausa Mit Focha. Spodobało mi się to dlatego, że wszyscy po tej płycie jechali, a ty pozytywnie napisałeś i poczułem jakieś porozumienie. W każdym razie zawsze miałem wrażenie, że wśród tej nowej wtedy technologii jako jeden z nielicznych dobrze sobie poradziłeś. To dotyczy zarówno nagrywania w warunkach domowych, którego byłeś pionierem, jak i wbicia się w tę falę blogów w Polsce. Dzisiaj to wszystko już wymiera, właściwie znaczna większość blogów padła. Regularnie śledzę w tej chwili tylko Wandzla.

Chyba tylko on został, o nikim innym mi nie wiadomo. W tamtych czasach była eksplozja tego, wszyscy mieli coś do powiedzenia. Mnie głównie pociągało to, że się ludzie dzielili muzyką. Był wtedy na przykład znany To, co mi gra czyli muzyczny blog Piotra K. Był też taki gość, który bardzo często zmieniał aliasy, a miał wszystko - od muzyki z festiwali piosenki żołnierskiej po płyty Obuha. Marnie zresztą skończył, zakapował innego blogera na policję. Stracił zdolność honorową. Podobało mi się to, że ludzie patrzyli na naszą polską muzykę bez żadnych uprzedzeń. Masz kawałek muzyki, to jest już trzydzieści czy czterdzieści lat po jej powstaniu, więc kontekst należy do przeszłości, a my sobie tego po prostu słuchamy i nam się to podoba, doceniamy to jako część naszej kultury narodowej i psioczymy na to, że nie ma reedycji. To było jeszcze przed rehabilitacją serii Polish Jazz, przed tymi wszystkimi reedycjami albo przynajmniej były bardzo słabo dostępne. Lubię sobie przypisywać takie znaczenie, że to właśnie blog Pana Mietka przywrócił pamięć o Tomaszu Sikorskim tudzież o Eugeniuszu Rudniku. Nie wiem, czy to jest prawda, ale lubię tak sobie myśleć. Że coś jednak w tej kulturze narodowej zostawiłem.

 

Myślę, że miałeś niemałe zasługi, jeśli chodzi o reprezentację pewnych gustów muzycznych. Byłeś jedną z pierwszych osób w Polsce, które wypowiadały się o Interpolu, albo o Jesu. Camberwell Now też dzięki tobie poznałem. Słuchałeś Viet Cong, czyli dzisiejszego Preoccupations, słuchałeś Protomartyr. W pewnym momencie zupełnie przestałeś jednak pisać o muzyce, a miałeś do tego dobre pola też poza blogiem. Myślę o Dwutygodniku i Lampie.

Lampa akurat wtedy przestała się ukazywać. Dwutygodnik przestał mieć aż takie zapotrzebowanie, chociaż gdy go teraz czytam, to ewidentnie moim aparatem pojęciowym nie dorastam do tych recenzentów, którzy teraz tam piszą. Poza tym jak się pisze o muzyce, to nie ma czasu na granie, na tworzenie. I vice versa. Dokładnie w 2005 roku zacząłem pisać, od momentu ukazania się mojej płyty "Zrozum mnie źle" jako dodatku do Lampy. Kiedy 1 października 2005 jechałem na wieczór promocyjny do redakcji, po drodze na stacji benzynowej stanął autobus. Poczytałem jakąś gazetę, w której była recenzja płyty Sistars. Muzyki co prawda nie słyszałem, ale jakieś przemyślenia mi się pojawiły w głowie - że dziwnie się ta płyta nazywa, że czemu nie po polsku i tak dalej. Później docieram na miejsce, poznaję Marka Włodarskiego, dobrze szła nam gadka na każdy temat i pewnym momencie zapytał, kto by mógł napisać coś o płycie Sistars? Na co podniosłem dwa paluszki do góry i powiedziałem, że ja mogę spróbować. Tak się zaczęło i gdy nie wiadomo było, komu wysłać płytę, to wysyłali Dudzińskiemu. Dzięki temu recenzowałem zespół Graal Antoniego Gralaka, Peeping Tom Mike'a Pattona, jakiś country rock się trafił albo poezja śpiewana, Joanna Lewandowska, był też Dr. Hackenbush - znacząca instytucja w naszej kulturze narodowej [śmiech].

 

Powiedziałeś mi kiedyś, że Dr. Hackenbush to jest rock fekalny.

Tak, arcydzieło polskiego rocka fekalnego.

Z tymi płytami, które dostawałeś, to jest jedna strona medalu, ale mam na myśli też to, że twoje gusta muzyczne wyprzedzały swoje czasy. To, co zauważałeś dzisiaj należy do głównego kanonu Pitchforka.

Zawsze starałem się być o jedną płytę mądrzejszy od innych. Już wiele razy o tym mówiłem, że radary zawsze miałem we wszystkie strony nastawione. W liceum, czyli jeszcze w latach 80., włączało się radio, Program Drugi, i można było posłuchać muzyki etnicznej, jazzu od Pata Metheny'ego po Keitha Jarretta czy nawet jakiegoś free, leciał James Blood Ulmer, pojawiało się reggae, polska muzyka ludowa spod znaku tego, co Andrzej Bieńkowski propaguje, czyli muzyka odnaleziona. Nawet Warszawską Jesień można było usłyszeć. Dla młodego człowieka to wszystko było atrakcyjne w tej szarości i nudzie. W telewizji nadawały tylko dwa kanały, od 16.00 do 23.00, więc trzeba było słuchać muzyki. Słuchać albo grać, ale grać się jeszcze nie umiało za dobrze, więc kończyło się na słuchaniu.

 

Dalej starasz się być o tę jedną płytę do przodu? Wciąż śledzisz współczesną scenę?

Staram się, chociaż nowoczesność ucieka mi o tyle, że jakaś współczesna elektronika czy hip-hop mnie w ogóle nie interesują. Kompletnie. A poza tym mam wrażenie, że trochę dziur mi zostało. Rok temu okazało się, że płyty "Strawberries" The Damned nigdy jeszcze nie słyszałem. Odpaliłem ją i teraz tak słucham od roku. Wracam też do Kapeli Czerniakowskiej. Jedna z pierwszych płyt, jakie słyszałem, mając sześć lat, to "Bal u ciotki Marcinowej". Na nowej płycie Przyzwoitości będzie utwór "Staszek Wielanek" dedykowany założycielowi tego zespołu. Ja, człowiek z plebsu i muzyka plebejska - wszystko się zgadza. Staram się cały czas śledzić to, co się dzieje, ale czy jest w nowej muzyce coś wizjonerskiego? Nie chcę wyjść na człowieka, który marudzi, że kiedyś to było fajnie, ale chyba jednak takich rzeczy jest mniej. To pole jest już obsadzone, obsiane, już dużo powyrastało i teraz trudno znaleźć wolną piędź ziemi.

 

Biorąc pod uwagę twoją teorię o tym, że przełomowy rok w muzyce zdarza się co trzynaście lat i takim ma być podobno 2025, to jak cię nastrajają ostatnie lata? Co cię zdążyło zafascynować?

2012 rok nie wydał z siebie dużej liczby przełomowych płyt. Ale teraz przychodzi mi do głowy, że może właśnie 1 stycznia 2025 roku wydam "Eryka". To będzie pierwsza genialna płyta w genialnym roku [śmiech]. Z drugiej strony nie chcę powtarzać po zespole Nagrobki, który kiedyś wydał płytę podczas sylwestra, tuż po północy, i to miała być najlepsza płyta roku, chociaż przez krótki czas. A ty byś wskazał kogoś, kto może w tym 2025 ładnie zaszczekać?

 

Chyba nie umiałbym wybrać kogoś konkretnego, ale widzę wyraźnie płyty z ostatnich lat, które mogą osiągnąć kiedyś kultowy status. Miałeś zetknięcie z takimi?

Nie miałem. W tym roku jedyna rzecz, która mi się szczególnie podobała, to Sean Lennon i płyta "Asterisms". Wydała ją wytwórnia Tzadik, to coś trochę z awangardowego prog-rocka i jazzu. W ostatnim utworze jest melodia, która pochodzi chyba z jakiejś polskiej piosenki. Wciąż się zastanawiam z jakiej, nie wiem, chyba "W dziką jabłoń cię zaklęłam" Łucji Prus i Skaldów, ale nie jestem pewien. Musisz posłuchać, na pewno skojarzysz. To taka polska, słowiańska melodia. Osobiście stawiam na Seana Lennona, ale nie jestem pewien, czy to się przełoży na jakiś nowy nurt. W ostatnich latach Preoccupations nagrało trochę fajnych rzeczy, wcześniej Jesu, pierwsza płyta Fleet Foxes. Po 2000 - no, może po 2002 roku - niewiele zdarzało się sytuacji, że brałem płytę i akceptowałem ją od początku do końca. O, jeszcze zespół LNZNDRF. Pierwsza płyta była najlepsza, nagrali ją dla 4AD. Piosenka "Beneath the Black Sea" - hit stulecia. A z muzyki pop? Muszę pomyśleć.

Janerka wyznał kiedyś, że zafascynował się Laną Del Rey.

Mnie znudziła. Próbowałem słuchać uczciwie, ale nudy straszne. Przestałem ją lubić po tym, jak się spóźniła na swój koncert w Glastonbury, bo długo robiła włosy. Taylor Swift nie znoszę w ogóle. Parę piosenek, choć ma kilka fajnych piosenek, na przykład "We Will Never Go out of Style". Skąd to znam? Moje dzieci słuchały tej płyty, kiedy wyszła. Ale mam wrażenie, że wszystko, co ona robi, to jeden wielki management. Jak ona chce się podrapać, to chyba się zastanawia, czy lewą ręką, czy prawą - którą będzie się jej bardziej opłacało. Co jeszcze? Bardzo fajna była taka wokalistka Halsey. Czasami oglądam program "Tonight Show with Jimmy Fallon" na satelicie i tam zawsze ktoś śpiewa. Tam usłyszałem Halsey z piosenką "Colors" - zrobiła na mnie duże wrażenie. Później odszukałem jej nagrania i okazało się, że na żywo wypada lepiej niż na płytach.

 

A tęsknisz trochę za pisaniem o muzyce?

Trochę tak, ale żeby pisać, to sam wiesz - trzeba się zastanowić, pochodzić, mieć tę płytę parę dni w głowie, dotrzeć do tego, co tak naprawdę myślimy, połączyć kropki. Ja niestety nie mam już tych mocy przerobowych. Węgiel trzeba przerzucać...
 

Wróćmy jeszcze do czasów dawniejszych. Przy okazji premiery filmu Kasperka "Love Peace Noise" Ewa Braun chyba powróciła do ogólnego dyskursu o polskiej muzyce. Mam wrażenie, że zdano sobie sprawę z tego, że krajowa alternatywa lat 90. jest zupełnie nieodkryta.

Ja właściwie zupełnie tego nie zauważyłem. Nie wiem, w którym momencie zakryły się lata 90., ale coś w tym jest. Widziałem yass, Miłość, Trytony, Ściankę, Starych Singers i nagle się okazuje, że ludzie o tym nie pamiętają. Wchodziłeś do Empiku i tam po prostu stały na półkach płyty NRD, Miłości, zespołu 4 Syfon. Jeszcze niedawno żadnego problemu nie było z dostępem do tej muzyki. To się wręcz kurzyło. Mnie raczej dziwi, że to się teraz takie kultowe robi. Może to nie tak, że pies z kulawą nogą nie chciał na to wtedy spojrzeć, bo aż tak nie było, ale ta scena to była normalność, codzienność. Teraz to dostało posmaku takiej patyny szlachetnej. Jak do tego doszło? Nie wiem.

 

Uważasz, że to źle? Bo wydaje mi się, że ta muzyka na pewno nie osiągnie takiego blichtru jak ta z lat 80.

Ale coś się we mnie gotuje, kiedy teraz się mówi, że to takie wspaniałe. Teraz ludzie płacą tyle pieniędzy za oryginalne płyty czy nawet za reedycje, a wtedy pies z kulawą nogą może tego słuchał, ale już kot z kulawą nogą niekoniecznie. Już nie mówię nawet o Ewie Braun, ale dowiaduję się na przykład z tej książki Trzaski ["Wrzeszcz!" - wywiad-rzeka przeprowadzony przez Tomasza Gregorczyka i Janusza Jabłońskiego], że Miłość też grywała za miskę zupy i tego typu rzeczy. Doceniajmy trochę bardziej tych, co żyją teraz. Jak umrzemy, to będzie nam wszystko jedno, czy ktoś się z tego cieszy. Teraz zrywajmy więcej tych owoców i jedzmy. Tylko znowu wracamy do pytania, co jest teraz warte zrywania? Zostawię je otwarte, nieśmiało wskazując, że być może moja twórczość może być warta [śmiech].

 

Wznowienie debiutanckiego albumu Titanic Sea Moon na kasetach

Twoja obecna twórczość to nie tylko Przyzwoitość, ale też Titanic Sea Moon. Masz wrażenie, że ciągle jesteście postrzegani jako "ci goście od Ewy Braun", a nie zupełnie nowy zespół, który już jakiś czas działa niezależnie?

Coraz mniej, bo jednak zrobiliśmy te dwie płyty studyjne i nasza osobowość koncertowa to coś na tyle teraźniejszego, że chyba pod nazwą Titanic Sea Moon nieźle udaje się nam działać. Pierwsza płyta? Oczywiście, porównywano nas. Bałem się bardzo, że o tej drugiej ludzie powiedzą: No dobra, fajnie, ale taki "Esion 2" nagrali. Okazuje się, że nikt tego nie powiedział, a ja miałem dokładnie takie skojarzenia. Pierwszy album jest bardziej rwany, nerwowy, szybki, zabić, zabić, a drugi długi, spokojny, dwupłytowy... Nikt nie miał tego skojarzenia - i bardzo dobrze. To chyba znaczy, że nie jest tak źle. Bardziej wszystko przechodzi na nas, na nasze nazwiska, niż na "dzieci Ewy Braun".

 

Masz poczucie, że ciągle się mierzysz z legendą Ewy Braun? Dymiter mówił w filmie Kasperka, że w ogóle tej legendy nie czuje i jest mu z tym dobrze, podoba mu się anonimowość.

Ja chyba nie zauważyłem tego nawet. To nie jest tak, że patrzę ciągle na swoje dokonania, że odkurzam te płyty na półeczce. Nawet nie wiem za bardzo, gdzie one stoją. Ewy Braun nie słucham zupełnie. Kiedy oglądałem ten film, właśnie z głośników kinowych pierwszy raz od dwudziestu lat słuchałem fragmentów płyty "Stereo".

 

A miałeś taką sytuację, że twoi uczniowie, gdy jeszcze byłeś nauczycielem, dokopali się do tamtych materiałów i postrzegali cię przez to inaczej? Piotrek Sulik opowiadał, że kiedyś rodzic na wywiadówce rozpoznał go i głęboko się wzruszył, popędził do auta, żeby pokazać kasetę.

Nigdy tego nie było. To jednak niszowa muzyka. Poza tym nigdy w Elblągu nie graliśmy. Znam tu ludzi, ale nie napraszam się, gdzie by tu można zagrać. W Słupsku jest to jak najbardziej możliwe, bo to był zespół tam działający i z tamtejszym środowiskiem związany.

W 2015 roku w Dwutygodniku mówiłeś Tomkowi Swobodzie z Columbus Duo, że reaktywacja Ewy jest całkiem prawdopodobna. Z dzisiejszej perspektywy to mi się wydaje kompletnie nie do pomyślenia - mówiłeś wtedy poważnie?

Być może wtedy wydawało mi się, że to możliwe, ale dzisiaj już na pewno nie. Nikt nie parł do tego w żaden sposób. Mieliśmy propozycje z jakichś festiwali - podobno dwa razy (ja wiem o jednym) Off Festival chciał nas. To się za każdym razem kończyło tak samo - otrzymywaliśmy propozycję, dziękowaliśmy za propozycję, obiecywaliśmy się zastanowić, zastanawialiśmy się i grzecznie odmawialiśmy. Jedna z tych propozycji była bardzo fajna i chcieliśmy tam zagrać, ale ostatecznie nie doszło do tego. To miał być Festiwal Zespołów Nieistniejących - świetne to było, naprawdę. Tylko chyba właśnie sam festiwal nie zaistniał, niestety... Takie coś miałoby sens.

 

No i ostatecznie się nie reaktywowaliście, ale od twojego grania z Piotrem Sulikiem w 2017 roku wzięło się Titanic Sea Moon.

To było parę dni po śmierci Marka Smitha, czyli to musiał być już styczeń 2018 roku. Spotykaliśmy się we dwóch raz na cztery lata i to, co zagraliśmy w 2018 było dużo ciekawsze niż to, co w 2014 i 2010.

 

To może ewentualną nową płytę Titanic Sea Moon też wydacie w 2025 roku [śmiech].

Nie można tego wykluczyć. Jest nowy materiał, rodzi się, ale nie jest go aż tak dużo. Generalnie kompozycji jako takich nie ma. To, co robimy, to są raczej motywy, które fraktalnie się rozrastają.

 

Od jednego tekstu w Dwutygodniku wzięło się bardzo popularne myślenie o Titanic Sea Moon jako o muzyce drogi.

No tak, te nasze utwory to są podróże z punktu A do punktu B. Poza tym zespół to jest przede wszystkim bycie w drodze, jeżdżenie na próby, a potem na koncerty, z czego ludzie nie zdają sobie sprawy. Dziewięćdziesiąt czy dziewięćdziesiąt pięć procent bycia w zespole polega na przemieszczaniu się. Granie to jest najmniejszy, ale najprzyjemniejszy procent.

A myślisz, że gdybyście tę płytę w 2025 roku wydali, to - w myśl twojej teorii - mogłaby zostać jedną z tych przełomowych?

Chcielibyśmy, ale jak się tak powie, to się oczywiście nie uda, więc powiedzmy: Nie, ależ skąd, gdzie tam, jak my możemy się równać z Taylor Swift albo U2, z Kwiatem Jabłoni czy Kometami... Najważniejsze pytanie to, czy w ogóle dożyjemy? W pewnym wieku niestety wzrasta prawdopodobieństwo, że następny dzień to będzie ten ostatni. Więc, jak śpiewałem w piosence z drugiej niewydanej płyty Najprzyjemniejszych, róbmy niedokładnie / szkoda czasu na to, żeby ładnie / szkoda czasu, żeby dokładnie / trzeba robić niedokładnie [z piosenki "Rumba niedokładna"].

 

Naprawdę masz takie myśli w wieku niecałych pięćdziesięciu czterech lat?

Ja już od siedemnastego roku życia takie miałem [śmiech]. Zawsze wydawało mi się, że już jestem stary. Zresztą ludzie kończą już żywot, mając pięćdziesiąt parę lat. Minęły już te pierwsze szoki, że ludzie, z którymi chodziłem do klasy przenieśli się już na cmentarz. Powoli robi się to może nie normalnością, ale też nie czymś nadzwyczajnym. Ale kto skończy "Eryka", jak nie ja? Przecież nikt inny się za to nie zabierze. Zostawię ludzkości rozgrzebany folder czy może trzy foldery? Nie przesadzajmy.

 

fot. Daria Kędziora


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce