Jarosław Kowal: Minął dokładnie tydzień od premiery waszego nowego albumu, sprawdzasz, jaki jest odzew w internecie czy nie zaprzątasz sobie głowy reakcjami?
Matt Flegel: Dotarły do mnie opinie przyjaciół i znajomych, ale w ogóle nie siedzę w mediach społecznościowych czy innych portalach pokroju Reddita, gdzie ludzie publikują komentarze na temat muzyki. Zazwyczaj kiedy coś naprawdę pozytywnego zostanie napisane o naszym albumie, ktoś ze znajomych podsyła mi link albo zdjęcie, ale sam nie przeczesuję internetu w poszukiwaniu komentarzy. Nie przykładam do tego dużej wagi, ale z tego, co do mnie dotarło wynika, że "Arrangements" radzi sobie całkiem nieźle.
Od początku miałeś luźne podejście do opinii na temat waszej muzyki czy to przyszło z czasem?
Na pewno kiedy dopiero zakładasz zespół, bardziej przejmujesz się tym, co inni mają na jego temat do powiedzenia. Jesteś ciekaw, czy ktoś w ogóle zwróci na ciebie uwagę. Im jednak jestem starszy, tym wyraźniej czuję, że pomijanie recenzji, opinii dziennikarzy i słuchaczy jest lepsze dla mojej psychiki.
"Arrangements" sprawia wrażenie albumu w typie "powrót do korzeni" - jaki był tego powód? Byliście zmęczeni gonitwą za czymś nowym? To nagły przypływ nostalgii? A może uznaliście, że potrzeba wam kilku kroków wstecz, by pójść później naprzód?
Chyba po trochu każde z wymienionych. Na poprzednich dwóch albumach bawiliśmy się trochę z elektroniką, z syntezatorami, z rozwiązaniami studyjnymi, którym poświęciliśmy wiele czasu, ale tym razem nie chcieliśmy tego. Kiedy jedziesz w trasę koncertową, dajesz ze sto występów i w kółko grasz te same kawałki każdej nocy, po powrocie do studia niekoniecznie znowu chcesz sięgać po ten sam instrument. Albo może się zdarzyć po prostu tak, że akurat kupisz sobie nową gitarę i chcesz koniecznie coś z nią zrobić. Tym razem często jamowaliśmy w sali prób, na tym bazowaliśmy, komponując utwory. Z jakiegoś powodu okazało się, że kiedy częściej używamy gitar, przychodzi to nam łatwiej. Chyba po prostu mieliśmy nastrój na gitary.
Uknułem taką teorię, że powrót do gitar może się wiązać z dziesięcioleciem Preoccupations i próbą zamknięcia tego okresu spójną klamrą.
Pewnie podświadomie poniekąd takie podejście mogło nam przyświecać. Wydaje mi się, że kiedy wprowadzasz do muzyki - do procesu komponowania - zbyt wiele technologii, z czasem zaczynasz zapominać o utworach samych w sobie. Najłatwiej tworzy się wtedy, gdy podłączasz gitarę i coś tam sobie na niej próbujesz wymyślić. Kiedy zaczynają wchodzi syntezatory, samplery i inne tego rodzaju dodatki, skupianie się na ich możliwościach może odwrócić uwagę od muzyki. To nie jest oczywiście reguła, ale tym razem bliżej nam było do nagrywania bardzo bezpośredniego materiału.
O ile się nie mylę, nie macie w planach jubileuszowych koncertów albo jubileuszowego box setu - nie przykładacie dużej wagi do tej rocznicy?
Zobaczymy jeszcze, co wydarzy się w przyszłym roku. Sam pomysł zrobienia czegoś przy okazji dziesięciolecia podoba mi się. Może to będzie zebranie i wydanie w sieci rzadszych kawałków, skierowane tylko do fanów, którzy zapisali się do naszego newslettera? Może pokazalibyśmy krótkie fragmenty utworów, które nie zmieściły się na żaden z albumów? Zrobienie czegoś na tę okazję byłoby fajne, ale nie wiem jeszcze, co dokładnie mogłoby to być. Na pewno mamy w planach wiele koncertów. Co prawda nie nazywamy tego "trasą z okazji dziesięciolecia", ale w sumie moglibyśmy to jeszcze zmienić.
Dziesięć lat po założeniu zespołu jesteście bardziej doświadczeni, ale jak bardzo różnił się proces komponowania i nagrywania "Arrangements" od tego samego procesu w przypadku debiutu?
Na pewno stawianie pierwszych kroków przy nowym albumie było teraz znacznie łatwiejsze, bo jesteśmy znacznie lepsi w graniu ze sobą niż przed laty. Nasz perkusista szybciej wyłapuje, do czego dążę w trakcie jamowania niż kiedy zaczynaliśmy razem grać i właściwie to samo można powiedzieć o relacji każdego z każdym w zespole. Nad "Arrangements" zaczęliśmy pracować w okolicach grudnia 2019 roku, szkielety kompozycji nagraliśmy wszyscy razem, jak koncertowy zespół, ale kiedy zostały do zrobienia już tylko wokale, pojawił się covid. Z tego powodu dogrywaniem głosu zajmowałem się na odległość, co było bardzo nowym doświadczeniem. Nie mogę jednak powiedzieć, że miałem jednoznacznie negatywny stosunek do nowego sposobu pracy - fajnie mieć tak dużo czasu na pracę nad muzyką.
Dekada to też wystarczająco wiele czasu, żeby całkowicie zmienić życie osobiste. Łatwiej jest grać w zespole teraz, czy łatwiej było dziesięć lat temu?
Trudne pytanie... Dziesięć lat temu wszyscy mieszkaliśmy w tym samym mieście, dziesięć minut drogi od siebie, mieliśmy trochę miejsca w garażu wynajętym od znajomych - na pewno to było istotnym ułatwieniem, bo wystarczyło napisać wiadomość: Co dzisiaj robicie? Macie ochotę pograć? i chwile później byliśmy już na salce. Teraz żeby ze sobą zagrać, musimy wszystko dokładnie rozplanować. Ja mieszkam w Nowym Jorku, jedna osoba jest w Toronto, pozostałe dwie w Montrealu - za zebraniem wszystkim razem stoi wiele wyzwań logistycznych. Z drugiej strony, kiedy już jesteśmy razem, wykorzystujemy ten czas w pełni. Dawniej mogliśmy jamować przez pięć nocy w tygodniu, ale nic z tego nie wynikało, po prostu bawiliśmy się. Teraz wkładamy we wspólne granie maksimum skupienia i energii.
Podejrzewam, że najtrudniej jest odtworzyć tę początkową ekscytację, którą można odczuć wyłącznie podczas nagrywania debiutu, kiedy spędzanie czasu w studiu jest czymś nowym, kiedy czeka się na pierwszy odzew i wszystko wydaje się możliwe.
Na brak ekscytacji nie możemy narzekać. Nadal kręci mnie granie muzyki czy mierzenie się z nowymi pomysłami. Myślę, że właśnie dlatego po dziesięciu latach nadal jesteśmy zespołem - gdybyśmy kompletnie utracili tę pierwotną ekscytację, nie byłoby sensu tego kontynuować.
Wciąż jesteście pytani w wywiadach o wcześniejszą, kontrowersyjną nazwę zespołu - Viet Cong - mimo że minęło sześć lat od jej zmiany i od wydania przez was oświadczenia. Irytuje cię ciągłe wracanie do tego tematu?
Nie mam z tym problemu, to część naszej historii. Poza tym kiedy ktoś pisze o zespołach, szybko odkrywa, że trudno w temacie samej muzyki odnajdywać nowe wątki. Jeżeli pojawia się coś więcej w biografii zespołu, to oczywiste, że wszyscy będą o to pytać. Dla wielu osób jest to pewnie nawet bardziej interesujące od muzyki [śmiech].
Gdybyście od samego początku nazywali się Preoccupations, wasza kariera potoczyłaby się inaczej? Z jednej strony może nazwa Viet Cong spowolniła ją, z drugiej może przeciwnie - przyciągnęła uwagę mediów.
Myślę, że kiedy zmieniliśmy nazwę, weszliśmy na niższe obroty. Wcześniej graliśmy w większych klubach, dla większej publiczności i tak naprawdę dopiero teraz wracamy na ten pułap. Gdybyśmy od początku mieli nazwę, która nikogo nie obraża, pewnie znajdowalibyśmy się teraz w lepszym położeniu, ale przebrnięcie przez to trudne doświadczenie wspólnymi siłami, zmierzenie się z niespodziewanym znalezieniu się na widelcu w jakimś stopniu ukształtowało nas, a także naszą muzykę. Nawet jeżeli nie w pełni świadomie, to w jakiś sposób z tego całego doświadczenia nadal mocno czerpiemy. Jesteśmy jeszcze lepszymi przyjaciółmi i jesteśmy jeszcze bliżej ze sobą jako zespół.
Pamiętam, że kiedy ukazywał się poprzedni album, opisywałeś go jako najbardziej wspólny z dotąd nagranych, a także jako najbardziej osobisty. Trudno coś takiego przebić - udało się czy może w ogóle w tym kierunku nie poszliście tym razem?
Poza tym, że mierzyliśmy się z pandemią, która zabiła setki tysięcy osób, sam czułem, że jestem w lepszym nastroju [śmiech]. Rozpad otaczającego nas świata zawsze znajdował się centrum moich tekstów, jeszcze zanim doszło do ostatnich wydarzeń. Mówienie o tym teraz w dziwaczny sposób sprawiło, że teksty Preoccupations zyskały na znaczeniu. Wciąż piszę mniej więcej o tym samym, ale o ile na poprzednim albumie kierowałem słowa bardziej do wewnątrz, o tyle tutaj wypływają na zewnątrz. Na pewno moja głowa była w lepszej kondycji, kiedy teksty powstawały, co nie znaczy, że są weselsze - nadal mają depresyjny i posępny charakter [śmiech].
Zaczęliście pracę nad tymi utworami pod koniec 2019 roku, czyli niemal dokładnie trzy lata temu - jesteś już nimi zmęczony czy nadal pozostają dla ciebie świeże?
Nadal są świeże chociażby dlatego, bo nie byliśmy jeszcze z nimi na trasie. Wcześniej to wyglądało tak, że tuż po wydaniu albumu ruszaliśmy w sześciotygodniową trasę, robiliśmy krótką przerwę i wyjeżdżaliśmy na kolejne sześć tygodni. Tym razem nie mieliśmy takiej możliwości, dlatego nie było nawet kiedy zmęczyć się tymi utworami. Niektórych nie potrafimy jeszcze nawet odegrać na scenie - w przyszłym tygodniu spotykamy się w Montrealu, żeby nad tym popracować.
Swoboda w kwestii terminów ułatwiała czy utrudniała pracę nad albumem? Jedni spinają się, kiedy wiedzą, że zbliża się deadline, innym pomaga to w zmobilizowaniu się do pracy.
Jestem całkiem niezły w samodzielnym wyznaczaniu sobie deadline'ów. Lubię czasami zapisywać jakieś słowa na ostatnią minutę, zaśpiewać je i nagrać w jedno popołudnie, a później zostawić nienaruszone. Podoba mi się ta spontaniczność, ale lubię też mieć możliwość siedzenia nad jednym utworem przez dwa tygodnie bez słuchania zewnętrznych opinii. Jest pomiędzy tymi dwoma podejściami kompromis i kiedyś w końcu go znajdę.
Teksty na nowym albumie dotyczą końca świata i tego, że wszyscy mają to w dupie - jak to sam określiłeś - i chyba coraz trudniej pisać o czymkolwiek innym. Niepokoje związane z zanieczyszczeniem środowiska naturalnego czy prawami człowieka są do tego stopnia przytłaczające, że przyćmiewają inne doświadczenie, o jakich można by opowiadać w tekstach.
To prawda, ale moje teksty zawsze w jakimś stopniu dotyczyły właśnie takich tematów. Nie twierdzę, że potrafię przewidywać przyszłość, ale niektóre z moich obaw ziściły się. Coraz rzadziej możesz budzić się i nie przeczytać od razu o jakimś kolejnym koszmarze. Nie wiem, czy to kwestia czasów, czy po prostu więcej jest wokół nas newsów. Dzisiaj nie musisz przecież czekać na konkretną godzinę z serwisem informacyjnym w telewizji, masz do tego dostęp w każdej chwili za pośrednictwem gadżetu, który nosisz w kieszeni. Może zawsze było źle, ale nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy [śmiech].
Ciekawe jest to, że chociaż popkultura podsuwa nam od dekad wizje spektakularnego końca świata, bardziej realne wydaje się powolne wymieranie ludzkości, bez której Ziemia doskonale sobie poradzi.
Ziemia nieszczególnie przejmuje się nami, da sobie radę [śmiech]. Nie wydaje mi się, żeby doszło kiedyś do wojny nuklearnej czy czegoś podobnego, myślę, że umrzemy w bardzo powolnym procesie. Jego postępowanie widać każdego dnia - czy to pożary, czy zabójcze temperatury, czy powodzie. W dodatku każda z tych katastrof zmusza ludzi do przesiedlania się, a to wywołuje polityczne kłótnie, bo wiele osób nie chce w swoim otoczeniu przybyszów z zewnątrz. Dopiero co czytałem o Szwecji, gdzie do władzy dopchał się przeciwny imigrantom, skrajnie prawicowy polityk, co jest wyjątkowo dziwne, bo przecież Szwecja uchodzi za postępowe państwo.
Kiedy przełożysz wszystkie te negatywne emocje na teksty, czujesz, że możesz odnaleźć w sobie więcej optymizmu?
Często kiedy piszę na jakieś ponure tematy, to właśnie po to, by wyrzucić z siebie te wszystkie emocje, znaleźć więcej spokoju i radości. Przypomina to trochę pamiętnik - po każdym kolejnym wpisie odnajdujesz siłę, by iść naprzód. Mimo wszystko uważam jednak, że nie brakuje powodów, by zachować optymizm. Nie uważam, że ludzkość już przegrała. Trzeba tylko pamiętać, że czym innym jest polityka, a czym innym życia jednostek.
Byłbyś w stanie napisać radosny, optymistyczny utwór?
Nie [śmiech]. Przynajmniej nie teraz. Może kiedy będzie starszy, to będzie jeszcze ta jedna rzecz, z którą przyjdzie mi się zmierzyć. Piszę zresztą wiele muzyki, której później nie publikuję, część z niej jest odrobinę bardziej optymistyczna, ale to nie pasuje do Preoccupations. Czuję zresztą, że najlepsze, co stworzyłem to właśnie bardziej ponure utwory.
fot. Erik Tanner