Obraz artykułu Fire! Orchestra: Głód prawdziwej muzyki wykonywanej na żywo będzie teraz rósł

Fire! Orchestra: Głód prawdziwej muzyki wykonywanej na żywo będzie teraz rósł

Co trzy lata skład Fire! Orchestra zmienia się i właśnie nadeszła pora, by po raz kolejny ten międzynarodowy, liczący siedemnaście osób projekt przybrał nowe oblicze. Elementem stałym pozostaje jego lider, saksofonista Mats Gustafsson, który tuż przed pierwszym występem odświeżonego wcielenia grupy (29 marca, na gdańskim Festiwalu Jazz Jantar) podzielił się swoim spojrzeniem na jazz i muzykę improwizowaną.

Jarosław Kowal: Wydaje mi się, że większość osób odkrywa jazz dwukrotnie. Najpierw, kiedy natrafiają na tytanów pokroju Milesa Davisa, Johna Coltrane'a albo Theloniusa Monka, później po uświadomieniu sobie, że istnieje wielu innych, mniej znanych, ale równie interesujących, chociażby Noah Howard, Sonny Simmons albo Michael Cosmic. Miałeś podobnie?

Mats Gustafsson: Tak i jest to częścią większego, wspaniałego procesu. Odkrywam jednego artystę, a to natychmiast rozbudza apetyt na wyszukiwanie kolejnych. Im więcej poświęcam na to czasu, tym mocniej jestem pochłonięty dociekaniem i odkrywaniem. Tak przebiega zresztą proces twórczy w muzyce, w sztuce czy w ogóle w życiu. To stale wydłużający się łańcuch połączeń, który nigdy nie może się skończyć. W jakimś miejscu trzeba oczywiście zacząć, pytanie tylko, co zrobimy, żeby pójść naprzód? Czy w ogóle jesteśmy gotowi, by odbyć tę podróż?

 

Słyszałem Sonny'ego Rollinsa na żywo, kiedy miałem czternaście lat i w tym samym roku przesłuchałem mój pierwszy album Petera Brötzmanna na winylu. To dobry start, ale niewiele by znaczył, gdybym na tym poprzestał. Wciąganie się w muzykę coraz głębiej i głębiej jest jednym z najlepszych uczuć, jakich w życiu zaznałem. To samo tyczy się poezji i sztuki w najszerszym kontekście. Niewiele może się równać ze zdobywaniem wiedzy poprzez poznawanie historii i poznawanie własnych zbiorów, bo tylko dzięki zrozumieniu, czego inni przed nami dokonali naprawdę uczymy się czegoś o muzyce.

 

Każdego dnia odczuwam potrzebę odkrycia jeszcze czegoś i wciąż udaje mi się natrafiać na nowe nazwiska i nową muzykę. Jest jeszcze tak wielu artystów, którzy wciąż pozostają nieznani i niedocenieni... W ogromnym stopniu inspirowała mnie muzyka na przykład Bosse Wärmella, Hala McKusicka, Calle Neumanna, Glenna Spearmana, Polly Bradfield, LaDonny Smith, Larsa-Görana Ulandera i oczywiście wspaniałej Mary Lou Williams. Mówimy w dodatku wyłącznie o muzyce z okolic jazzu, lepiej nie będę nawet zaczynał z garażowym rockiem.

Zaczynałeś od grania w punkowych kapelach, później był zespół zainspirowany King Crimson, a jeszcze dalej nagrywałeś między innymi z Thurstonem Moorem, Zu, Ich Bin N!ntendo czy Neneh Cherry. To spora różnorodność, ale czy do każdego z tych projektów musiałeś podchodzić w inny sposób, czy zawsze po prostu grasz swoje?
Staram się zachować podejście zbliżone do tego, za którym opowiadał się Derek Bailey, jeden z moich mentorów – bez względu na kontekst robię swoje. Dodaję własny język do dialogu i nie idę przy tym na żadne kompromisy. W każdej jednej sytuacji moja muzyka zawsze musi zostać dodana do muzyki innych osób, a nie do niej dostosowana. Jak coś z tego wyjdzie, to super, a jak nie, to trudno.

 

Nigdy nie można z siebie rezygnować. Zbyt wiele kompromisów doprowadzi do stanu wyrzeczenia się własnej muzyki, a w konsekwencji tożsamości. Jeżeli ktoś chce wyłącznie saksofonowego solo dodanego do już istniejącego utworu, powinien zadzwonić do kogoś innego – to nie moja działka. Oczywiście zawsze trzeba zwracać uwagę na okoliczności i grać w zgodzie z tym, co słyszymy. Reagować na każdy dźwięk. Kiedy pojawia się jednak oczekiwanie przystosowania się... Dzięki, ale to nie dla mnie.

 

Uwielbiam wyzwania związane z graniem w różnych kontekstach i sytuacjach. W tym tkwi całe piękno improwizowania – zawsze musisz dać radę, niezależnie od wyzwania, jakie zostanie rzucone. Nie możesz się w dodatku przy tym hamować, oszczędzać i obawiać. Nie możesz czuć strachu przed popełnieniem błędu. Poza tym byliśmy w tamtym czasie zainspirowani bardziej wczesnym Mahavishnu Orchestra niż King Crimson [śmiech]. Grałem wtedy na elektrycznych klawiszach i na flecie, to było jeszcze zanim w ogóle chwyciłem za saksofon.

 

Im więcej dowiaduję się o jazzie, tym trudniej stwierdzić, czym właściwie jest. Rozmawiałem z muzykami, którzy nie cierpieli tego określenia, uważali je za komercyjny twór białego człowieka wykorzystującego czarną muzykę. Rozmawiałem z takimi, którzy mieli ściśle dookreśloną definicję – za konieczną uznawali obecność element improwizacji czy swingu. Rozmawiałem też z takimi, którzy cenili całą obszerną kulturę jazzu i ponad wszystko stawiali rozwój. Czym jazz jest dla ciebie?

Nie lubię doczepiania do muzyki etykiet. Rozumiem, dlaczego niektórym osobom są potrzebne, ale to w ogóle nie pomaga w odbiorze muzyki. Narzuca zbyt wiele uprzedzeń, a wszyscy powinniśmy słuchać z otwartymi głowami, nie bać się muzyki i tego, co będzie w stanie z nami zrobić. Dzisiaj jest w tym więcej prawdy niż kiedykolwiek dotąd.

 

Określenie „jazz” ma różne znaczenie dla różnych osób i bardzo mi się to podoba. Dla mnie zawsze wiązało się ze sprzeciwem i improwizacją, ale nie mam żadnego problemu z innymi punktami widzenia – co komu pasuje. Trzeba przy tym pamiętać, że przywłaszczenia językowe są obecne wszędzie, nie tylko w muzyce, więc warto być świadomym pochodzenia słów, których używamy.

Wszystkiego uczyłeś się sam, z pominięciem szkół muzycznych, ale na pewno napotkałeś po drodze na osoby, które pomogły ci w obraniu odpowiedniego kursu.

Faktycznie dość szybko zorientowałem się, że akademickie realia nie są dla mnie. Prowadzę obecnie kursy i zajęcia master class, ale sam nigdy nie chciałem wstępować do konserwatorium. Moje jedyne doświadczenie związane ze studiowaniem dotyczy zupełnie innego kierunku, nauk o środowisku – uczyłem się ich przez dwa lata na Uniwersytecie w Umeå w połowie lat 80. Ścieżka, którą obrałem ostatecznie okazała się dla mnie dobra, choć była  pełna zakrętów i na pewno znacznie dłuższa. Pracowałem w fabrykach, na stacjach benzynowych i w innych tego rodzaju miejscach, w międzyczasie nieustannie grając... Nigdy nie da się stwierdzić, jaka droga jest najlepsza, dopóki się na nią nie wejdzie. Trzeba podjąć ryzyko i sprawdzić, co z tego wyjdzie.

 

Napotkałem na mojej drodze wielu ważnych mentorów i zawsze będę im wdzięczny za to, co dla mnie zrobili. To była prawdziwa nauka. Nikt nie otwierał przede mną drzwi, tylko wskazywał którędy mogę do nich dojść. Uczyłem się jazzu z Haraldem Hultem i Bengtem Nordströmem, polityki i ideologi z Drorem Feilerem, wolnej improwizacji z Raymondem Stridem i Stenem Sandellem, sztuki konceptualnej z Leifem Elggrenem, swobodnego podejścia do muzyki i powiązanych z nią działaniom z Peterem Brötzmannem, Joe McPhee i Paulem Lovensem, a także rytuałów dyskoholicznych [związanych z kolekcjonowaniem płyt winylowych] z Johnem Corbettem. Czas spędzony z nimi okazał się najlepszym możliwym uniwersytetem.

 

Jakiś czas temu znajomy próbował namówić mnie na udział w koncercie „prawdziwej legendy” i osoby, która w grze na swoim instrumencie „osiągnęła wszystko”, ale takie hasła wydają się puste. Każde wyjście na scenę wiąże się z kolejną weryfikacją, a dorobienie się podobnego statusu może wręcz blokować przed dalszym rozwojem.

Właśnie o to w tym wszystkim chodzi – po co grać bezpiecznie? Nienawidzę, kiedy ktoś próbuje grać ostrożnie albo chce coś za wszelką cenę udowodnić. Trzeba podejmować ryzyko. Trzeba nieustannie rozwijać i pogłębiać metody ekspresji. Nie ma innego sposobu, by pozostać wiernym samemu sobie. A przynajmniej ja innego nie znam – muszę cały czas iść naprzód. Jest jeszcze tak wiele do odkrycia, doświadczenia i zbadania... To niemożliwe do wyczerpania zasoby. Nigdy nie chcę wiedzieć, co dokładnie zagram, kiedy wchodzę na scenę. Nie lubię rutyny. Gdybym miał wiedzieć, jak ma zabrzmieć moja muzyka jeszcze przed rozpoczęciem odgrywania jej, wolałbym zostać w domu z rodziną i z moim zbiorem płyt.

 

„Legenda” to paskudne określenie, pasuje do opisywania eksponatów w muzeum. Rozumiem, co masz na myśli i zgadzam się z tym – wielbienie „legend” stoi w opozycji do produktywności i karmi kult próżności, co niewiele ma wspólnego z prawdziwą muzyką. To tylko sztuczna konstrukcja. Zbieranie różnorodnych doświadczeń jest znacznie ważniejsze, ale nie może służyć zwiększaniu poczucia bezpieczeństwa – upodobania i wartości w muzyce zawsze powinny się zmieniać.

Jak utrzymać ciągłą potrzebę szukania? Zwłaszcza po prawie czterdziestu latach tworzenia muzyki.

Inaczej po prostu nie jestem w stanie funkcjonować [śmiech]. To proces, który raz rozpoczęty, nigdy się nie kończy. Najłatwiejszym sposobem pobudzania go jest granie z kreatywnymi osobami wszelkich pokoleń i płci. Dla mnie to najbardziej oczywisty element artystycznej działalności i nie mógłbym funkcjonować w inny sposób. Potrzebuję tego. Bardzo ważne jest dla mnie również zrównoważenie pracy w stale funkcjonujących projektach – jak Fire!, Gush, The End czy Cosmic Ear – i tworzenie nowych z osobami, z którymi wcześniej nie współpracowałem. Do tego moje dyskoholiczne archiwum pozostaje stałym źródłem informacji i inspiracji, zagłębianie się w nie pozwala iść naprzód w przeróżnych kierunkach. Kiedy znajdę na jakiejś płycie coś naprawdę spektakularnego, chwytam za instrument i próbuję skopiować dźwięk czy technikę. Kluczem jest uczenie się na błędach swoich i na błędach innych.

Sposób funkcjonowania Fire! Orchestra – ciągłe zmiany składu i dopływ świeżej krwi – to bardzo korzystna dla tego procesu sytuacja. Daje mi to wiele satysfakcji i wręcz zmusza, by nie ustawać w próbach przekraczania swoich przyzwyczajeń. Inaczej się nie da, kiedy muszę nadganiać za nowymi muzykami zarówno w regularnie działającym, zmieniającym co trzy lata skład Fire! Orchestra, jak i w CBA, czyli Fire! Orchestra wraz z lokalnymi muzykami z miasta, do którego przylatujemy. W ostatnich latach dostałem mocno w kość od muzyków z wielu bardzo pomysłowych zespołów, chociażby I Like To Sleep z Norwegii i Nout z Francji.

 

Improwizujący muzycy na ogół próbują wejść w tak zwaną „strefę”, co pozwala zapomnieć o wszystkim dookoła, ale to może być trudne, kiedy dyryguje się osiemnastoosobowym zespołem.

Gdybym wszedł w tej roli w „strefę”, byłoby po mnie [śmiech]. Muzyka całkowicie by się rozleciała... Co ostatecznie mogłoby wyjść jej na dobre. To bardzo szczególna sytuacja, kiedy dyryguje się takim zespołem. Przypomina sterowanie okrętem na spokojnych wodach, który raz po raz celowo wypycha się prosto w sztorm.

 

Improwizowanie w większych grupach zawsze stanowi niemałe wyzwanie. Trzeba znaleźć sposób na kontrolowanie flowu, bo inaczej wszystko obróci się w chaos... Lubimy chaos, ale nie można tkwić w nim przez cały czas. Zdecydowaliśmy więc, że będziemy sprawować nadzór na formami i strukturami wykorzystywanymi w Orkiestrze, do czego służy właśnie dyrygowanie, ale też układanie ogólnego planu na każdą część poszczególnych utworów. Wszyscy niezmiennie mogą przejąć inicjatywę, ale kontrolę nad ogólną formą sprawuję ja, razem z Johanem Berthlingiem. Wejście w „strefę” możliwe jest wyłącznie wtedy, gdy gra się w mniejszych zespołach albo solo. Tylko w takich warunkach da się naprawdę zatracić i po prostu płynąć z nurtem energii i emocji.

Do jakiego stopnia muzycy Fire! Orchestra mają wolność w robieniu wszystkiego, co wydaje się im właściwe w trakcie koncertu, a do jakiego ogranicza ich ten szerszy koncept?

Johan i ja formułujemy pomysły na to, dokąd muzyka ma zmierzać. Czasami nasz plan się sprawdza, czasami nie, ale zawsze wpisana jest w niego elastyczność. Zdarza się, że niektórzy muzycy przejmują inicjatywę i grają wtedy, gdy „nie powinni”, ale w takich sytuacjach po prostu sprawdzamy, co się wydarzy. Sprowadza się to do zaufania i szacunku. Muzycy w zespole ufają nam, a my całkowicie ufamy im, ale konieczne jest trzymanie się materiału, który zdecydowaliśmy się razem zagrać, bo Fire! Orchestra gra muzykę Fire! Orchestry, a nie po prostu wolną improwizację, która każdego wieczoru może pójść w kompletnie innym kierunku. Pewne ramy istnieją, choć zawsze dostosowujemy się do nowych sytuacji i staramy się w każdym utworze znaleźć miejsce dla każdej osoby z tego niemałego kolektywu. Dzięki temu wszyscy czują, że mogą robić swoje. Naszą metodę funkcjonowania można tak naprawdę sprowadzić po prostu do dzielenia się.

 

Praca z tak wieloma osobami w jednym zespole jest wyzwaniem nie tylko na scenie, ale również poza nią. Domyślam się, że tworzenie wielopoziomowych więzi pomiędzy muzykami wynagradza wszelkie trudy, ale z drugiej strony coraz więcej młodych muzyków woli grać w pojedynkę, z dodatkiem wcześniej nagranych ścieżek albo elektroniki. Dostrzegasz ryzyko utracenia społecznego wymiaru muzyki? Zwłaszcza jeżeli sztuczna inteligencja będzie się rozwijać.

Sztuczna inteligencja to zdecydowanie nie moja bajka. Uważam, że kiedy pokładamy zaufanie w tego rodzaju technologicznym narzędziu, to zaczynamy tracić więź łączącą ludzi i wartość, jaką tworzenie jej daje każdemu z nas. To bardzo niebezpieczne zjawisko na wielu poziomach. Żyjemy w dziwnych czasach, a to tylko jeden z licznych tego przejawów. Równie wielkim problemem jest ekstremalny populizm, który doprowadził do tego, że kłamstwo stało się standardem.

 

Politycy są dzisiaj bardzo daleko od ludzi, a wspierane przez nich bogate elity nie mają żadnego związku z prawdziwym życiem i ze społeczeństwem. Przez ich działania polaryzacja absolutnie wszystkiego stała się zbyt skrajna, co szkodzi sztuce. Dla mnie chodzi w niej przede wszystkim o dzielenie się, a w takiej rzeczywistości jest to utrudnione. Przez sztuczną inteligencję dodatkowo stajemy się... kimś innym niż naprawdę jesteśmy.

 

Oczywiście widzę zalety tego narzędzia w niektórych dziedzinach życia, ale czy naprawdę tego potrzebujemy? Może jestem staroświecki, bo lubię, kiedy proces artystyczny jest powolny, ale nic na to nie poradzę, że nienawidzę tych wszystkich cudów z internetu na jedno kliknięcie. Często ludzie szczycą się, że zdołali pojęli coś złożonego w błyskawicznym tempie, a tak naprawdę jedynie wyszukali odpowiedź na Wikipedii. Prawdziwa wiedza wymaga czasu, by ją przyswoić i zrozumieć. Przyspieszenie tego procesu nie jest żadnym ulepszeniem. Sztuka i życie muszą swoje potrwać, żebyśmy mogli wejść w nie głębiej.

Z wiedzy trzeba też potrafić korzystać, żeby nie wpaść w pułapkę powielania tego, co najbardziej nam imponuje. Przykładów jest wiele, chociażby liczne współczesne albumy określane jako „free jazz”, które niewiele się różnią od nagrań Ornette'a Colemana albo Alberta Aylera z lat 60. To czego się nauczymy i co nas inspiruje może się okazać ciężarem?
Wszystko zależy od nastawienia. W takim samym stopniu nie cierpię słuchać, jak dzieciaki grają „free jazz”, co słuchać, jak grają „bebop” albo jakikolwiek inny ściśle dookreślony gatunek muzyczny. Nienawidzę norm i standaryzacji muzyki. Jej największą siłą zawsze będzie indywidualny, osobisty język, którym posługujemy się w komunikacji z innymi osobami. Bez trudu da się rozpoznać, kiedy to naprawdę działa, a kiedy nie, a przy tej drugiej sytuacji rezultaty bywają żenujące.

 

Ukazuje się zdecydowanie zbyt wiele albumów z przeciętnym jazzem, a mówię to jako osoba, która uwielbia słuchać jazzu ze wszystkich jego epok. Co z tego, że siłą rzeczy w większym stopniu z płyt? Dlaczego miałbym słuchać wyblakłej kalki Clifforda Browna na żywo, skoro mogę posłuchać oryginału w domu? We wspaniałej muzyce chodzi o dzielenie się i komunikowanie za pomocą własnego języka. Czy to będzie koncert, czy nagranie, zawsze szukam właśnie tego. Wszystko znowu sprowadza się do drogi i powolnego procesu. Zagłębiania się w muzykę, pojmowania coraz więcej, szukania i ponownego szukania, kiedy już coś znajdziemy. Czasami jestem zadowolony z tego, co nagram i nawet niekiedy do tego wracam, ale tak naprawdę zawsze chcę iść naprzód. Ten proces nigdy się nie kończy.

 

Zdarza się, że jednak dopada cię zmęczenie i musisz zrobić sobie całkowitą przerwę od muzyki? Wystarczy zerknąć w twój kalendarz, by przekonać się, jak wiele czasu poświęcasz każdego roku samym koncertom.
Kiedy harmonogram staje się zbyt napięty, czasami rzeczywiście jest to wyczerpujące. Chciałbym spędzać więcej czasu w domu, z moimi córkami – są dla mnie bez wątpienia największym źródłem inspiracji. Obecnie i tak nie zgadzam się na udział w wielu projektach. Odmawiam na mniej więcej pięćdziesiąt procent propozycji. To wielki przywilej mieć możliwość dokonywania wyboru i utrzymywania się z samej muzyki, jestem tego w pełni świadom i jestem bardzo wdzięczny każdemu, dzięki komu dotarłem do tego miejsca.

 

Muszę znaleźć odpowiednią równowagę pomiędzy działaniem w moich roboczych projektach, działaniem w tych długoterminowych i przedsięwzięciami z nowymi osobami, co wcale nie jest takie łatwe. Mam teraz bardzo twórczy okres, jest wiele nowych pomysłów i projektów, a także zleceń na skomponowanie muzyki. Nie mam złudzeń co do tego, że nie da się idealnie zrównoważyć czasu spędzanego w domu z podróżami i pracę twórczą, ale przynajmniej z biegiem czasu nauczyłem się odmawiać.

Wspomniałeś wcześniej o różnicach pomiędzy koncertami a płytami – z jednej strony doświadczanie muzyki na żywo to wyjątkowe przeżycie, zwłaszcza jeżeli jest improwizowana, bo istnieje tylko w tej jednej chwili, z drugiej słuchanie nagrań w samotności może być znacznie bardziej intymne. Jaki jest twój ulubiony sposób obcowania z muzyką?
Muzyka jest i na zawsze pozostanie czymś żywym, dlatego doświadczana w czasie rzeczywistym zawsze będzie najważniejsza. Nie ma niczego ponad dzielenie się chwilą zarówno z publicznością, jak i z towarzyszącymi ci artystami. Jestem co do tego całkowicie przekonany, mimo że uwielbiam siedzieć w domu i słuchać płyt z mojego archiwum. Jestem zadeklarowanym dyskoholikiem i potrzebuję swojej kolekcji blisko siebie... Choć tak naprawdę po prostu muszę słuchać dużo muzyki, żeby zachować zdrowy rozsądek. Bez wątpienia potrzebuję i koncertów, i nagrań.

Bardzo lubię też radio, ale w ostatnich latach w każdym kraju doszło do poważnych cięć we wsparciu dla służby publicznej i nic nie wskazuje na to, żeby miało się w tej kwestii coś zmienić z całym tym populistycznym, trumpistycznym gównem otaczającym nas. W Szwecji radio było kiedyś znakomite. Niemieckie stacje WDR, NDR, SDR, Polskie Radio, BBC, Radio France – zawsze można było tam natrafić na wiele jazzu i zawsze możliwe było pracowanie w studiach tych stacji, ale to niestety dawno temu przeminęło. To przygnębiające, bo radio ma moc i możliwości docierania do zupełnie nowej publiczności, ale wciąż mam nadzieję, że któregoś dnia wrócimy do poprzedniego stanu rzeczy.

 

Obawiasz się, że te wszystkie czynniki, o których wcześniej wspominaliśmy wpłyną na mniejsze zaangażowanie w muzykę osób nietworzących jej? Istnieje już strona AI Jazz Music Generator, Spotify coraz śmielej zapełnia swój serwis muzyką generowaną przez komputery, żeby nie dzielić się z nikim dochodami i panuje ogólne przekonanie, że muzyka powinna być za darmo.
Nastały bardzo niebezpieczne i bardzo nieproduktywne czasy. Spotifuck to najgorszy wróg, jakiego muzyka miała. Jak można z tego w ogóle korzystać, skoro wszyscy wiedzą, że artyści niczego z tego nie mają? Musimy znaleźć lepszy sposób na dzielenie się muzyką, pomagać społeczności, trzymać się razem. Być może dla użytkowników streaming i sztuczna inteligencja są korzystne, ale tylko na krótką metę, a do tego skutki dla muzyki są opłakane. Jakość nagrań staje się fatalna i tracimy cały sens tworzenia albumu, kiedy okładka i kolejność utworów przestają mieć znaczenie. To nie dla mnie.

 

Muzyka i filmy nie powstają za darmo, nie wiem, jak świat mógł dojść do takiego etapu... Żeby artysta mógł pracować w studiu, potrzebuje pieniędzy, a kiedy cały ten wysiłek nie przynosi żadnego dochodu, to kontynuowanie go staje się naprawdę trudne. Cała ta sytuacja jest naprawdę idiotyczna.

 

Z drugiej strony powstaje coraz więcej jazzowych czy improwizujących zespołów o bardzo świeżym spojrzeniu na muzykę, więc może kiedy nasila się sztuczność, pojawia się też większe zapotrzebowanie na autentyczność?

Taką mam oczywiście nadzieję i szczególnie w Polsce widzę nową, młodą publiczność, a także nowych muzyków, którzy robią niesamowite rzeczy. Stwierdzam to z pełnym przekonaniem – dzieje się u was więcej niż w innych krajach. To bardzo obiecujące i zgadzam się z twoimi słowami – wierzę, że głód prawdziwej muzyki wykonywanej na żywo i sztuki w ogóle będzie teraz rósł. Coraz częściej ludzie będą szukali czegoś, co naprawdę do nich przemówi, co będzie miało znaczenie. Musimy jednak robić jeszcze więcej i zaszczepiać twórczą muzykę jeszcze młodszej publiczności, tej w wieku szkolnym. Pozostaje wiele do zrobienia w tym temacie, ale koniecznie musimy zacząć to robić, nim będzie za późno. Masowe zahipnotyzowanie populizmem i skrajnie prawicowym poczuciem moralności zaczyna dominować w społeczeństwie i robi to bez żadnych zahamowań. Może musimy sięgnąć dna, zanim cokolwiek zacznie się poprawiać? Nie wiem, ale jestem pewien, że w końcu nastaną lepsze czasy. Z lepszym nastawieniem pełnym dzielenia się i wspólnoty staniemy się silniejsi. „Nastawienie jest wszystkim”, jak zawsze mawiał mój drogi przyjaciel, Joe McPhee.

 

 

fot. Lisa Nordwall (1), Sascha Kajic (2), Paweł Wyszomirski/Festiwal Jazz Jantar (3), Ziga Koritnik (4)


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2025 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce