„Chinese Democracy polskiego niezalu” – tak pisano o niej w kręgach undergroundowej blogosfery muzycznej już ponad dekadę temu, gdy znany był jedynie tytuł, a między zainteresowanymi krążyły pojedyncze demówki. Przyzwoitość przegoniła jednak Guns N' Roses, a nawet Lecha Janerkę, któremu ukończenie „Gipsowego odlewu falsyfikatu” zajęło lat osiemnaście.
To wysokie stężenie liczb we wstępie nie jest do końca przypadkowe, bo właśnie o nie oparty jest największy przebój Przyzwoitości. Napisana techniką zlewu „Piosenka z liczbami”, której zarzucano podobieństwa do „12 groszy” Kazika, ukazała się na debiutanckiej kasecie Dudzińskiego „Moja droga” z 1999 roku. Rzecz to zupełnie dziwaczna – koleś o głosie dalece niewyjściowym przygrywa na gitarze żwawy motyw, wyśpiewując surrealistyczny strumień myśli luźno związany kombinacjami liczb, w tle słychać szum taśmy, trzaski i miauczenie kotów. Nagrano w Studiu Mebli Kuchennych („chyba żelazkiem”, można pomyśleć, słuchając tych wybryków w jakości piwnicznego lo-fi). Wszystko wskazuje na czyste wariactwo, zgrywę amatora, ale to wrażenie szybko się zaciera. Kompozycje są proste, ale nie prostackie, nawet nieco przebojowe. Przyszyte zostały do nich przezabawne teksty nasycone tyleż bazarowymi rymami i uroczym dowcipem, co celną szyderą i nieznającą umiaru ironią. To zepsute piosenki, które tak naprawdę tylko udają, że są takie głupie.
Za tym osobliwym eksperymentem stał Dariusz Dudziński, perkusista Ewy Braun. Kto by wtedy pomyślał, że Przyzwoitość przeżyje słupską legendę noise rocka o prawie ćwierćwiecze? Dudziński konserwował się przez cały ten czas w gęstej marynacie z czarnego humoru, a wraz z nim także jego twórczość, podczas gdy Ewie Braun, jak wspominał niegdyś sam zainteresowany, tego humoru brakowało. I w tym właśnie tkwiła – tkwi zresztą wciąż – siła Przyzwoitości. Służyła do egzorcyzmowania wszelkich objawów depresji zjadliwym śmiechem i wywlekaniem na wierzch absurdów egzystencji. Życie jest żartem, więc chociaż śmiejmy się z niego – opowiadał mi Dudziński w ubiegłorocznym wywiadzie. Fakt, że nie wydawał nowości zbyt często, ale ta metoda przez te wszystkie lata w ogóle mu się nie zmieniła. Zmieniły się jedynie środki. Przyzwoitość na nowej płycie zrywa bowiem po raz pierwszy z etosem brzmieniowej amatorszczyzny.
Impulsem, który sprowokował powstanie „Eryka, mówiącego banana” prawie dwie dekady temu była śmierć ojca Dudzińskiego. Zapis jego żałoby najdobitniej zawiera się we wstrząsających słowach kończących numer tytułowy: Mój tato już się nie obudzi / ja nie wyjdę już na ludzi. Pośród warstw niekończącej się ironii i szeregu zgrabnych żarcików te wersy przynoszą otrzeźwienie niespodziewane niczym nagrobny krzyż wyrastający pośrodku lunaparku. Na ogół jednak Dudziński staje na głowie, by tę śmierć skutecznie obśmiać. Sepleni o wadliwości ludzkiego DNA („Zabawa w pochowanego”), portretuje pijanego nieboszczyka gotowego rwać laski, a wreszcie pyta o najlepszy film do obejrzenia na tamtym świecie („Słońce w żebrach”). To humor raczej sympatyczny, aniżeli szyderczy, ale obciążony próbą wydobycia się z traumy i pełen gorzkich puent.
Wyjątkowe jak na Przyzwoitość pokłady goryczy przekładają się na kompozycje w równym stopniu, co muzyczna erudycja Dudzińskiego. „Eryk” jest pod względem brzmienia jego najbardziej punkowym albumem, a jednocześnie najlepiej wyprodukowanym i stworzonym przy użyciu największego arsenału środków. Po raz pierwszy pojawiają się bas i perkusja, odmierzające nieparzyste metra. Gęsto ściele się chropawa, kopnięta fraza z naleciałościami psychodelii i brudnego bluesa, której przesterowany ciężar lokuje się gdzieś pomiędzy Homo Twist, Women a Neilem Youngiem. Tego ostatniego swobodnie cytuje zresztą Dudziński w numerze tytułowym, z finezją przenosząc poetykę wypalającej się świecy na obraz... gnijącego banana. Sama postać Eryka wzięła się z kolei z piosenki „Sweaty Erik” zapomnianej art punkowej kapeli Shrug.
W całym tym pozornym chaosie jest miejsce nawet na akordeon, którym pieśniarz akompaniuje sobie niczym pijacką harmoszką w „Staśku Wielanku”, przypominającym o Kapeli Czerniakowskiej, czyli jednej z dziecięcych muzycznych epifanii Dudzińskiego. Zdezelowane solówki, oniryczne riffy, kwadratowe wokalizy wyśpiewane z apatyczną wrażliwością księgowego – wszystko to uwiera, krzywi, ale wciąga. W tych ukłuciach intencjonalnej brzydoty jest metoda, unosząca zarówno smutek najcięższych wersów, jak i najbardziej jadący po bandzie dowcip. Otwierają się dzięki nim przestrzenie na czysty nonsens – na przykład w „O.P.E.N.”, próbując rozwinąć tytułowy skrót na rozmaite sposoby, Dudziński proponuje: Oddam później, ewentualnie nigdy. Prześmieszny to greps, w dodatku z potencjałem do zainfekowania mowy codziennej.
Rzecze Przyzwoitość: I przysięgam się wygłupiać / aż do śmierci mego trupa. Sam sobie Dudziński sformułował najtrafniejsze życiowe credo. Przemawia ono przez „Eryka” jak dotąd najpełniej, kiedy to reakcją na życiowy wstrząs jest uwypuklenie nonsensu, drobne szaleństwo wyobraźni przyprawione najsmaczniejszym gatunkiem ironii. Fascynująca jest ta freakowa wrażliwość Przyzwoitości. Oby tylko nie przyszło nam czekać na jej twórcze impulsy kolejnych dwudziestu lat – oddani fani wiedzą zresztą, że w odmętach dysków Dudzińskiego czekają jeszcze liczne niewykorzystane demówki.
Kulturwa Records/2024