Polską szkołą transu nazywam wszystkie te krajowe zespoły, które jeszcze do niedawna (od około 2014 roku) na różne sposoby wyrażały silną fascynację minimalizmem, zwłaszcza amerykańskim.
W ich propagowaniu długo przodowała krakowska wytwórnia Instant Classic, zrzeszając pod swoimi skrzydłami składy takie jak Lonker See, Innercity Ensemble czy ARRM, ale w ciągu kilku lat trend ten rozlał się po Polsce dużo szerzej. Przybrał na sile do tego stopnia, że już w 2016 roku grupa Lotto wyzwoliła się z ciemności undergroundu i dotarła z albumem „Elite Feline” na sam szczyt rankingu płyt roku „Gazety Wyborczej”, co wówczas stanowiło sytuację bezprecedensową. Skąd więc tak duża popularność tego nurtu?
Jego wybuch przypadł na lata zbiegające się z pierwszymi poważnymi symptomami kryzysu migracyjnego w Unii Europejskiej, by wspomnieć tylko zamachy w Paryżu z listopada 2015 roku. W tym samym czasie w Polsce rozpoczęły się nowe rządy, które – zgodnie z przewidywaniami – następne lata życia publicznego skuły w kajdany ciężkiej konserwatywnej tępoty. Reakcją na nowe zagrożenia płynące z rzeczywistości okazał się właśnie eskapizm, wprowadzanie się w trans odcinający od świata zewnętrznego. Swoisty reset mózgu, którego udawało się dokonać, dzięki zanurzeniu się w miarowych repetycjach wywołujących wrażenie błogiego odrętwienia. Jednak nie tylko poszukiwanie ucieczki i wrażeń transcendentalnych definiowało polską szkołę transu. Chodziło w niej również o testowanie długotrwałej uwagi.
W 2016 roku wystartował TikTok, a jego pojawienie się, skutkujące rozpropagowaniem kilkunastosekundowych nagrań wideo jako podstawowej formy wypowiedzi, drastycznie zmieniło dotychczasowe sposoby odbioru mediów i sztuki. Skoki dopaminowe towarzyszące bezmyślnemu przewijaniu agresywnie zmontowanych klipów druzgocąco obniżyło przeciętne zdolności do koncentracji – zakres uwagi człowieka mierzony jest już w pojedynczych sekundach. W tych okolicznościach znaczna redukcja bodźców i proponowanie mgławicowych, długo rozwijających się form wydawała się pomysłem wywrotowym, wymierzonym przeciwko przechwytywaniu uwagi przez korporacyjnych gigantów i jej kapitalizowaniu.
Prawie dekadę później mówienie o niepokoju stało się w obliczu narastających geopolitycznych i klimatycznych zagrożeń przykrym banałem. Do nieustającego kryzysu i niepewności jutra zdążyliśmy się w jakimś sensie przyzwyczaić i to do tego stopnia, że powstało na to nawet określenie naukowe – proponowane przez Laurę Berlant crisis ordinariness. Trzydzieści pięć lat, temu w okolicznościach transformacyjnego szoku, polska alternatywa zareagowała na ów lęk przed nieokreślonością przyszłości sformowaniem prężnej sceny klubowej.
Obłąkańczy taniec na masowych rave'ach przyprawianych kilogramami ecstasy okazał się remedium na tę straszną perspektywę towarzyszącą zbliżającemu się końcowi wieku. Być może właśnie w tych kontekstach należy szukać więc analogii do intensywnie dziejącego się na naszych oczach renesansu szeroko rozumianej muzyki tanecznej, wypierającego transowy minimalizm. Praktykę tę doskonale obrazuje zwłaszcza ewolucja kolektywu Alameda, który od amerykańskiego prymitywizmu i ezoterycznego postrocka przeszedł do fascynacji nieokiełznanym pulsem latynoskich i afrykańskich klubów. Podobne, polirytmiczne tropy podejmowały też Innercity Ensemble, Javva, a na polski grunt przeszczepił się nawet z zaskakującym powodzeniem epileptyczny chicagowski footwork.
RZWD (niegdyś po prostu Rozwód) jest obecnie częścią tego zjawiska. Stojąc dotychczas w mocno autorskim rozkroku pomiędzy robotniczym noise'em a technoidalnym krautrockiem, na „Gaps” zespół zaadaptował oba te kierunki do scenerii brudnych, surowych parkietów. Zgaduję, że nie bez wpływu na tę decyzję miało zawiązanie się projektu SKI, w którym perkusista RZWD, Damian Kowalski, wsparty Szymonem Szwarcem, liderem grupy, dał upust swoim groove'owym fascynacjom.
Słuchając „Gaps”, łatwiej wyobrazić sobie rave organizowany na dziko w opuszczonej postindustrialnej przestrzeni, aniżeli w wygodnym klubie. To muzyka bezwzględnie taneczna, ale pełna cudownie drażniących, hałaśliwych dygresji, metalicznych sprzęgnięć i licznych brzmieniowych krzywizn. RZWD wyróżnia silne osadzenie nie w żywiołowym latynoskim temperamencie ani w afirmatywnych afrykańskich polirytmiach, tylko w rytmach mechanicznych. Szwarc i spółka taneczny potencjał odnajdują przede wszystkim w powtarzających się sekwencjach zaprogramowanej fabrycznej maszynerii.
Ten tradycyjny industrialny temat podejmuje na samym początku „Led House”, ale wkrótce zostaje przełamany długim narkotycznym breakiem syntezatorów i spuentowany oszczędną klubową melodią oraz kaskadą elektronicznych plam. Od algorytmicznej precyzji do psychodelicznej ekstazy. Połamaną, rozchwianą dynamikę znajdziemy również w „Footwalk”. Kowalski wykorzystuje tu swoje doświadczenia ze SKI, prezentując footworkową galopadę, by następnie na tle spanikowanych alarmów modulowanej gitary zaatakować bezlitosną, ofensywną szarżą. Nie da się przy tym usiedzieć spokojnie – to już nie taniec, a czysta mania. Płyta w pewnym momencie jakby zacina się, a każdy kolejny bit przypomina urwany stroboskopowy promień oświetlający dantejskie obrazki spod sceny.
Ta zdegenerowana muzyka taneczna pęka od arsenału gatunkowych zapożyczeń. Nie tylko footwork, nie tylko industrial, ale także krautrock, kosmische, dub, techno, noise. Torunianie żonglują wszystkimi tymi idiomami z nieprawdopodobną swobodą, siejąc rytmiczne spustoszenie, z rzadka dając przestrzeń na oddech. Ale jest tu również miejsce na dowcip. „Hantel V3” płynie na tępym, obrzydliwie maskulinistycznym bicie, przywołującym obraz pompujących na siłowni napakowanych, ociekających potem karków, których twarze niezmącone są żadną myślą. A jednak RZWD opakowuje go w ostre, maskujące tekstury, komentuje frazą basu tłukącego niczym pręt po więziennej kracie i zmienia w nowy krautowy standard.
„Gaps” podchodzi do klimatów klubowych w taki sposób, by realizować je możliwie najmniej dosłownie. Jego wymowa zdaje się destrukcyjnie wręcz hedonistyczna, a jednak z powodzeniem sprawdza się w zupełnym oderwaniu od klasycznie pojmowanego tanecznego kontekstu. Równie skutecznie działa także jako dalece niekonwencjonalny album noise-rockowy, a nawet – w jakiś pokrętny sposób – transowy. Testuje jednak nie uwagę, a raczej fizyczną wytrzymałość. Mimo wszystko RZWD ma nad DJ-ami tę zasadniczą przewagę, że choć używa pokaźnej baterii elektronicznych zniekształceń i przemawia językiem maszyn, jego rdzeń jest zauważalnie organiczny, ludzki. Nowy rodzaj mutacji na nowe niespokojne czasy.
Gusstaff Records, Don't Sit on My Vinyl!, Carton Records, Moniker Eggplant/2024