Wojciech Michalak: Od czasu ostatniego wywiadu Königreichssaal dla Soundrive zaczęliście grać koncerty. Co sprawiło, że zdecydowaliście się wyjść do ludzi ze swoją twórczością i jak czujecie się po pierwszych zagranych sztukach?
Mateusz Woszczyk: Koledzy sugerowali, że powinniśmy zacząć grać, zwłaszcza najbardziej doświadczony z nas Papa Artur. W zespole mamy pełną demokrację, więc głosami większości doszło do tego, że nie miałem wyjścia i musieliśmy spróbować zacząć występować na żywo. Zaczęliśmy od szukania gitarzysty – szybko na nasze ogłoszenie odpowiedział Kuba aka Lubomirski, studiujący w Krakowie, na co dzień mieszkający w Stalowej Woli. Bardzo się zaangażował i poświęcił dla zespołu – przejeżdża co jakiś czas pół Polski, żeby pograć, co jest niemały wyczynem. Zresztą gdyby porównać muzyków do piłkarzy – w odniesieniu do naszej zakulisowej rozmowy o Premier League – powiedziałbym też, że to świetny transfer, bo świeża krew wiele wniosła i wniesie do naszej działalności.
Powiedziałeś, że zostałeś przegłosowany. Czy w tej sytuacji nie czujesz, że grając na żywo robisz to wbrew sobie?
Nie do końca. Miałem wcześniej jakieś doświadczenie koncertowe z innymi projektami, ale było to lata temu i miało prawo trochę zatrzeć się w głowie. Nie boję się jednak tego i nie odczuwam braku pewności w graniu ekstremy na żywo. Wzdryga się przed tym wszystkim bardziej rozum niż serce. Dodam też, że zwyczajnie boję się ludzi, tłumów i paraliżuję mnie to, ale wiem jaki sznurek pociągnąć, żeby ruszyć w sobie lawinę emocji. Jestem zwyczajnie rozdarty jak ten człekowilk z naszej okładki. Ciągle w rozkroku.
W wywiadach i recenzjach często można przeczytać, że jesteście zespołem znikąd, tworzonym przez muzyków, których nikt nie kojarzy. Nie boicie się, że po rozpoczęciu działalności koncertowej to gdzieś uleci i stracicie atut tajemniczości?
Absolutnie nie, bo nigdy nie było takiego zamysłu. To po prostu kwestia tego, że jesteśmy zabiegani i stopnia zainteresowania drugą stroną muzycznej barykady, czyli publicznością. Robimy coś w tym kierunku, ale jesteśmy bardzo niezdecydowani i nieprecyzyjni w działaniu. Nie obrażamy się jednak na recenzje i nie odmawiamy wywiadów – jakaś część funkcjonowania zespołu chce wyjścia do ludzi, ale nie na siłę. To nie była planowana tajemniczość, my po prostu tacy jesteśmy. Nie chcemy obnosić się z niczym, bo w Königreichssaal chodzi tylko i wyłącznie o muzykę. To, jakimi jesteśmy ludźmi, czym się zajmujemy i jakie mamy statusy materialne albo matrymonialne nie ma najmniejszego znaczenia. Nie chcemy gdziekolwiek pchać się na siłę.
Papa Artur wspomniał, że bardzo chciał być wodzirejem czy konferansjerem w zespole, ale ta inicjatywa szybko została powstrzymana. Dlaczego?
Mamy jasny podział obowiązków w zespole. Każdy z nas jest dyrektorem – Kuba [perkusista] zajmuje się logistyką, Artur finansami, a ja jestem szefem artystycznym. Korzystając z tego przywileju, mogłem uznać, że tak nie będzie. To układ, na który każdy się zgodził i przystał, ale jestem w stanie wyobrazić sobie Artura w takiej roli. Trochę jak trenera zza linii, trochę jak reżysera.
Artur jest bardzo charakterystyczny i często kojarzony z tym zespołem, a to mogłoby przyczynić się do zwiększenia stopnia interakcji z publicznością.
Myślę, że tak by było. Artur ma niesamowite umiejętności aktorskie, ale cały problem bierze się z jego bagażu doświadczeń. Zagrał w życiu kilkaset wesel, kilkadziesiąt koncertów rockowych i tylko dwa metalowe. Obawiam się, że jego rola przyniosłaby odwrotny efekt do zamierzonego.
„Psalmen'o'Delirium” to materiał pełen szaleństwa zarówno w muzyce, jak i w tekstach. Przeważnie w black metalu stawia się na agresję i nienawiść lub nihilizm, skąd u was odbicie w tematykę, która wyłamuje się spoza tych schematów.
Dobrze powiedziałeś – przeważnie [śmiech]. Jest jeszcze kilka innych kapel, które tańczą na skraju tego szaleństwa. Pomysł powstał, gdy zacząłem się zastanawiać z jakiej strony ugryźć to wszystko. Po wydaniu debiutu często pisano, że słychać u nas inspiracje Kriegsmachine i Deathspell Omega – faktycznie tak było. Uderzyła mnie precyzja tych recenzji i stwierdziłem, że zbyt mocno odnosiliśmy się do cudzej twórczości, ale wówczas po prostu nie umiałem inaczej. Chciałem skupić się zatem na tworzeniu muzyki, która będzie najbardziej „nasza” i będzie rezonować z tym, co jest we mnie w środku. Stwierdziłem, że kompozycje nacechowane emocjami będą najbardziej zgodne ze mną samym. Czuję, że ten materiał jest bardzo szczery i pozbawiony wyraźnych odniesień, a może inaczej – odniesień jest tak wiele, że nikt nie jest w stanie oszacować faktycznego źródła muzycznych inspiracji. Co do treści pisanej, to są w niej i nienawiść, i nihilizm, ale wszystko przykryte grubą kołdrą opętania i pomerdania. W tej materii to bardzo osobista opowieść. Dyptyk o psalmach o majaczeniu.
„Witnessing the Dearth” porusza się w innych klimat, „Loewen” odbija w jeszcze inną stronę, a „Psalmen'o'Delirium” to kolejny kierunek. Czy Königreichssaal wciąż jest zespołem poszukującym swojego stylu?
Nie, ten zespół nigdy nie będzie miał finalnej formy. Każdy album będzie inny. Wczoraj skończyliśmy nagrywać materiał, który będzie jednocześnie utrzymany w naszym stylu, ale też inny od reszty. Nie mówię o rewolcie stylistycznej, ale na pewno o wolcie. Zmiany ciągle trwają, szukamy drogi na odzwierciedlenie naszej kondycji, przemyśleń i stanów w danym momencie życia za pomocą muzyki. To jest minus opowiadania o muzyce – rozmawiamy o albumie „Psalmen'o'delirium”, który jest stosunkowo świeży, ma pół roku, ale ze mną jest trzy razy dłużej. W mojej głowie brzmi już zupełnie inaczej. I myślami, i emocjami jestem obecnie w innych formułach muzycznych. Nie dbam o to, czy komuś się będzie to podobać, czy nie – gramy dla siebie i chcemy, żeby to nam odpowiadała nasza twórczość. Zauważyliśmy nawet z Kubą, że na Spotify słuchamy siebie jako drugiego ulubionego artysty. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać [śmiech]. Często pokutuje przekonanie, że muzyk nie tworzy dla siebie, a ja uważam, że jest dokładnie przeciwnie. Cieszymy się tym, że gramy, tworzymy, spotykamy się.
Czym będzie wspomniane nowe wydawnictwo?
Nagraliśmy, na razie instrumentalnie „Loewen 2”. Mój kolega, Zibi z Seven Gates of Hell, zaproponował wydanie winyla z materiałem z „Loewen”, ale zaznaczył, że dobrze byłoby coś dodać. Rzuciłem temat reszcie na próbie i powstał pomysł na kontynuację EP-ki. Myślę, że ten materiał powinien pojawić się na wiosnę na CD naszym sumptem, a później na winylu nakładem naszym, Seven Gates of Hell oraz Godz Ov War. Celem był winyl – robimy to dla siebie i strasznie się ucieszyłem opcją posiadania kolejnego materiału na tym nośniku.
To pierwsza nagrywka, od kiedy zaczęliście grać na żywo. Czujesz, że to w jakiś sposób wpływa na proces twórczy i sprawia, że zastanawiasz się, jak te utwory wypadną na żywo?
Zupełnie nie. Gramy ze sobą regularnie i chyba każdy zaczyna rozumieć, o co chodzi w muzyce wykonywanej na żywo. Publiczność daje adrenalinę, wymusza zaangażowanie, ale również powoduję błędy i omsknięcia. Nigdzie lepiej nie przygotujesz się do nagrania, jak we własnej sali prób. Mieliśmy jeden koncert na koncie w momencie, kiedy mieliśmy już ograne te utwory.
Na „Loewen” skupiacie się na tematyce związanej z Lewinem Brzeskim i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Myślisz, że gdybyście pochodzili z dużego miasta, na przykład z Warszawy, miejsce zamieszkania również byłoby dla was tak dużą inspiracją?
Jestem przekonany, że nie. W dużym mieście nie jesteś w stanie zbudować takiej relacji. To może śmieszne i twinpeaksowe, bo kiedy znasz wszystkich z widzenia, mieszkanie w takim miejscu może się wydawać nudne. Ale gdy pojawia się jakaś z życia wzięta sytuacja, jak choćby niedawna powódź, to widzisz, że ludzie są w stanie zmobilizować się do działania. Dało mi to ogromnego kopa – zobaczyłem poczucie bliskości w mojej miejscowości. Nie staram się jednak aż tak skupiać na relacjach międzyludzkich, a jeśli już, to na tych negatywnych. Mam wrażenie, że druga część „Loewen” będzie ciekawa, nie mogę się doczekać wydania tego materiału. Jaram się tym wszystkim jak małe dziecko.
Wspomniałeś, że ten zespół nieustanie ewoluuje i nigdy nie osiągnie finalnej formy. Jak będzie przebiegać droga Königreichssaal przez najbliższe lata?
Ciężko powiedzieć. Nie znamy przyszłości, nie wiem, jak będzie, ale chodzi mi po głowie więcej energii i wściekłości. Chciałbym, żeby ta muzyka była bardziej przystępna i dla nas, i dla odbiorców, bo nasz ostatni album powstawał w prywatnie trudnych chwilach i to jest wyraźnie słyszalne. Ważny jest też dla mnie element zaskoczenia, ale zarazem zachowania jakiejś formy rozrywki w muzyce. Powinna nas cieszyć podczas grania, tworzenia, wykonywania. To o tyle ciężka materia, że trzeba dać zadowolenie każdemu z zespołu i cały czas się tego uczymy.
Zdobyliście popularność i zbudowaliście markę z dala od medialnego światka polskiego black metalu. Co rzutuje na sukces zespołu w tej stylistyce?
Koledzy i pieniądze [śmiech]. Może trochę jakość, ale znajomości stanowią trzon, niestety. To bardzo przykry fakt, który unaocznił mi się po bliższym obcowaniu ze „sceną”. Oczywiście zależy też o czym rozmawiamy. W szeroko rozumianym polskim black metalu można uwzględnić masę nazw i znajdą się tu zespoły absolutnie fenomenalne. Moje osobiste top trzy tego millenium to Kriegsmachine i Mgła, Deathspell Omega oraz Peste Noire. Więc już w mojej topce są przedstawicieli krakowskiego black metalu. Niestety krakowski może też być „umowa o dzieło black metal”, czyli pejoratywne określenie dobrych, albo i bardzo dobrych bandów, w których ogień podtrzymywany jest tylko po to, żeby było co do gara wrzucić. To przykłady z różnych półek, a ile jest jeszcze wspaniałych nazw w podziemiu? I to przy pełnym rozstrzale stylistycznym – od bardzo wściekłego, surowego grana po twory, które wykraczają poza konwencje. Jest dużo genialnych i osobliwych rzeczy, ale jednocześnie często pojawia się hype na nic. Cenię przede wszystkim wartości muzyczne i to jest dla mnie główny wyznacznik. Ważna są wyobraźnia, kreatywność i pomysłowość. Zaskoczenie nie musi oznaczać fajerwerk, ani orkiestry dętej. Dlatego doceniam dużą część zespołów, a jednocześnie na fali wznoszącej znajduje się wiele takich, których fenomenu nie umiem zrozumieć. Mam jednak sporą wątpliwość co do słowa „popularność” w naszym kontekście. Ja nazywam nas „ciekawostką dziennikarską”, w zasadzie wszędzie dostajemy dobre słowo i pochwały, ale raczej od ludzi z otwartą głową. W szczytowym momencie słuchało nas tysiąc osób na streamingach. To całe nic, jak połówka na dwóch.