Jarosław Kowal: Niewiele na wasz temat można znaleźć w internecie, nawet znane z wnikliwości The Metal Archives nie zawiera informacji o waszych personaliach czy ewentualnych wcześniejszych zespołach, więc nie mogę nie zapytać, kim jesteście?
Mateusz Woszczyk: Nikim [śmiech]. Jesteśmy po prostu trzema osobami z Lewina Brzeskiego, które rzępolą w muzyczkę garażu. Nie mam może za sobą dwudziestu lat grania, ale mam nawet więcej samego obcowania z muzyką, co sprawia, że tworzenie nie jest dla mnie procesem trudnym. Nie chcę siebie z nikim porównywać, ale widzę, że jednym przychodzi to z większą łatwością, innym z mniejszą - sam nie widzę w tym większej tajemnicy. Pracowanie nad muzyką przychodzi mi bardzo naturalnie.
Königreichssaal to twój pierwszy zespół?
Miałem już kilka zespołów, ale żaden nie sfinalizował swojego bytu w formie nagrania ze mną w składzie. W wieku nastoletnim wyglądało to dosyć intensywnie - w jednym zespole grałem na gitarze, w innym udzielałem się wokalnie, z jednym mieliśmy nawet mini-trasę po kraju. Dla żadnego z nas Königreichssaal nie jest pierwszym zespołem, ale na pewno pierwszym traktowanym poważniej, konsekwentnie budowanym krok po kroku z dużą determinacją.
Uwagę przyciąga postać Papy Artura, podejrzewam, że o pokolenie albo nawet dwa starszego od reszty zespołu. Jaki splot wydarzeń sprawił, że w tym wieku postanowił grać black metalu i trafił na was?
Przyczyna jest dość prozaiczna - poznaliśmy się na polu zawodowym. Wiedziałem, że Artur gra na instrumencie, więc kiedy zakładaliśmy zespół, skontaktowałem się z nim. W sześciotysięcznym miasteczku niełatwo znaleźć kogoś o zbliżonych poglądach albo o podobnym profilu zainteresowań, kto byłby zainteresowany tworzeniem takiej muzyki. Artur wyraził chęć grania z nami i tyle wystarczyło.
Sami też niewiele na swój temat opowiadacie - przez dwa lata opublikowaliście na Facebooku sześć postów, z czego ostatni pochodzi z grudnia 2020 roku. Nie wrzuciliście nawet nic na temat nowej EP-ki. To kwestia niechęci do mediów społecznościowych czy luźnego podejścia do działalności zespołu?
Niechęć do mediów społecznościowych to jedno - sam faktycznie od nich stronię, od dziewięciu lat nie mam Facebooka - ale z profilem zespołu jest tak, że prowadziła go nasza była wytwórnia, Cult of Parthenope, która nie chciała wydać "Loewen". Prosiłem o udzielenie nam dostępu do konta, ale nie uzyskałem żadnej odpowiedzi i dlatego tak to wygląda. Nie wiem, czy da się tę sytuację jakoś rozwiązać, ale nie mam też czasu zajmować się nią. Tak naprawdę mam to gdzieś, choć jestem świadom, że Facebook to skuteczne narzędzie do promocji.
Żyjemy normalnymi życiami, jesteśmy zupełnie zwykłymi ludźmi, ale dla słuchacza nie powinno to mieć większego znaczenia.
Przewrotnie to może też rozbudzać zainteresowanie. Kiedy byłem nastolatkiem, niewiele można było się dowiedzieć o ulubionych zespołach, poza treściami z pojedynczych wywiadów publikowanych tylko przy okazji premiery nowego albumu. Dzisiaj każdy dzieli się każdym przemyśleniem, co odbiera nieco uroku tajemniczej relacji słuchacza z artystą.
Zawsze uważałem, że muzyka powinna bronić się sama. W zalewie całego tego muzycznego dobrodziejstwa, do jakiego każdy z nas każdego dnia ma dostęp właśnie to jest najważniejsze. Mam świadomość, jak trudno oddzielić ziarno od plew, ale nie będziemy świecić kutasami w internecie po to, żeby akurat na nas zwrócono uwagę. Nasz wizerunek, nasze prywatne życia nie mają żadnego związku z naszą muzyką. To dwie kompletnie osobne kwestie. Żyjemy normalnymi życiami, jesteśmy zupełnie zwykłymi ludźmi, ale dla słuchacza nie powinno to mieć większego znaczenia.
Dlaczego Cult of Parthenope nie chciało wydać waszej EP-ki?
Właściciel wydawnictwa organizuje pod koniec września całkiem duży festiwal w Londynie [Cosmic Void Festival], gdzie zagrają dosyć rozpoznawalne nazwy - Rotting Christ, Mysticum, Akhlys - i z tego, co udało mi się dowiedzieć od Odium Humani Generis, które miało podobny problem z wydaniem materiału, festiwal stał się priorytetem, a na label nie starczyło czasu.
Próbowałem was namówić na występ podczas Soundrive Festival 2021, ale nie mieliście jeszcze przygotowanego planu na działalność sceniczną i o ile się nie mylę, nadal nie zagraliście koncertu. Nie spieszy się wam?
Kiedy napisałeś z tą propozycją, nasze wewnętrzne stanowisko było takie, że nie jesteśmy jeszcze gotowi na granie. W tej chwili organizujemy natomiast próby w trybie koncertowym - materiał z "Loewen" gramy z krótkimi przerwami pomiędzy utworami, do tego dorzuciliśmy utwór z debiutu, ja piłuję się wokalnie. Fundamentalnym elementem, który musi się jednak dopełnić jest obecność drugiego gitarzysty. Mimo że nasze harmonie są bardzo proste, to spójniejsze będzie brzmienie z dwiema gitarami. Nie wykluczam, że w końcu zagramy na scenie, ale póki co nie ma żadnych konkretów w tej kwestii. Rozmawiałem już z pewnym doświadczonym gitarzystą, który wstępnie wyraził zainteresowanie współpracą, ale problemem jest dzielący nas dystans.
Na tegorocznym Soundrive Festival zagrała u nas z kolei Ewa Sad, artystka wykonująca eksperymentalną elektronikę bez ponurego, minorowego zabarwienia. Nie mogłem się nadziwić, kiedy napisaliście, że to właśnie ona stoi za żeńskimi wokalami na nowej EP-ce. Jak doszło do tej współpracy?
Przyczyna jest bardzo prosta - natrafiłem kiedyś na jeden z utworów Ewy w internecie i od razu zainteresował mnie jej hipnotyczny głos, skojarzył mi się z Chelsea Wolfe czy z Emmą Ruth Rundle, które bardzo cenię. Kluczowym czynnikiem było jednak to, że chcieliśmy nagrać "Loewen", czyli album o Lewinie Brzeskim, na maksa lokalnie, a Ewa Sad po prostu stąd pochodzi.
Małe miasteczko, a okazuje się, że nie brakuje w nim uzdolnionych osób.
Stąd pochodzą też grający na pianinie Wojtek Kostrzewa z zespołu Asgaard i młody Tomek Mikrut, który nagrał fantastyczną gitarę klasyczną na końcu utworu "Lot nad narkotycznym gniazdem". To pokazuje, że w małym mieście, o którym stereotypowo myśli się w kategoriach miejsca, gdzie niczego nie da się zrobić, jednak można prowadzić całkiem owocną działalność artystyczną. Nie dość, że zrobiliśmy coś ciekawego, to jeszcze połączyliśmy bardzo różnorodne brzmienia.
Znasz muzykę Ewy Sad ze względu na zbieżność pochodzenia czy natrafiłeś na nią w inny sposób?
Znam jej muzykę dzięki wspólnemu koledze, pokazał mi ją w okolicach kończenia prac nad pierwszym albumem - powiedział, że świetnie śpiewa, podesłał kilka utworów na YouTubie. Kiedy ją usłyszałem, wiedziałem, że muszę coś zrobić, żeby wykorzystać ten głos. Jako słuchacz nie mam żadnych muzycznych ograniczeń, choć nie wszystko do mnie trafia. Zarówno w odbiorze, jak i w tworzeniu nie stawiam sobie ograniczeń.
Black metal często kojarzony jest z mrocznymi lasami, ale na przykład zespół Imperial Triumphant czerpie inspiracje z Nowego Jorku, z mrocznego folkloru wielkiego miasta i dla waszej nowej EP-ki miasto również było inspiracją, tyle że znacznie mniejsze miasto - Lewin Brzeski. Jak opisałbyś relację z tym miejscem i jakie ma znaczenie dla waszej muzyki?
Ma fundamentalne znaczenie. Moja relacja z tym miastem to bardzo trudna miłość. Jestem świadom treści, jakie pod jego adresem wykrzykuję w utworach, ale wcale tak o jego współczesnym wydaniu nie myślę. To miasto, które przeszło niesamowitą metamorfozę. Nie pamiętam tego, ale podobno było nazywane stolicą polskiej narkomanii, wiele osób umierało wręcz na ulicach od przedawkowania. Przez długie lata klimat był bardzo specyficzny, to była po prostu dziura zabita dechami; miejsce, w którym, gdzie nie rzucisz kamieniem, trafisz kurwę, głupca, niegodziwca - cytując samego siebie. Dzisiaj jest inaczej. To bardzo przyjemne miasto do życia, ma super infrastrukturę rekreacyjno-sportową, jest mekką wędkarzy, jeżeli ktoś ceni sobie spokój i życie w wolnym tempie, to zdecydowanie polecam. Łączy mnie z nim trudna miłość, ale nie wyobrażam sobie mieszkania w innym miejscu na Ziemi. Nie przepadam za Imperial Triumphant, ale to, co powiedziałeś jest świetnym odniesieniem. Właśnie coś takiego chcieliśmy przekazać w utworze "W służbie królestwu głupoty", gdzie wykorzystaliśmy także akordeon. Pokazujemy w nim małomiasteczkowy folklor, nawiązujemy do festynów w małych miejscowościach, czegoś na pograniczu tandety, kiczu, groteski i strachu.
Liczba ludności Lewina wynosi niecałe sześć tysięcy osób, to prawie dziesięć razy mniej od liczby ludności Twin Peaks, gdzie już się wydawało, że każdy zna każdego. Masz poczucie, że żyjesz w takiej małej enklawie, która przed tobą nie ma żadnych tajemnic, ale dla osób z zewnątrz może być tajemnicza?
I tak, i nie. Jestem dosyć zamknięty w sobie, skupiam się tylko na tym, co naprawdę mnie interesuje, a życie w grupie czymś takim nie jest. Nie udzielam się w charakterystycznych dla takich miejsc aktywnościach pokroju plotkowania na każdym kroku, przez co każdy wie o każdym wszystko. Nie interesują mnie takie rzeczy, ale mam świadomość, że pewnie każdy myśli, że wszystko o mnie wie. O mnie i o każdej choćby trochę wychylającej się postaci, jaka tutaj mieszka.
Dorastanie jako dzieciak słuchający metalu w małej miejscowości często wiąże się z licznymi nieprzyjemnościami - doświadczyłeś tego?
Właściwie nie. Metalu słucham od bardzo dawna, ale nigdy nie byłem typowym metalowym odszczepieńcem. Nie wyglądałem jak metalowiec, po prostu słuchałem metalu. Zdarzały się na przykład takie sytuacje, że kiedy grałem w piłkę w juniorach i strzeliłem gola, pokazałem w geście radości dłoń ułożoną w rogi, a następnego dnia ksiądz mówił z ambony, że trzeba uważać na młodzieżowych zawodników Olimpii, bo chyba czczą diabła [śmiech]. Były takie sytuacje, ale zawsze miałem to gdzieś. Mam totalnie w dupie, co ktoś na mój temat ma do powiedzenia.
Trudno jednoznacznie wywnioskować z twoich opowieści o Lewinie, czy lubisz tam mieszkać, czy mieszkasz tam dlatego, bo nie nadarzyła się jeszcze okazja, żeby się przeprowadzić.
Taką okazję musiałbym sam sobie stworzyć. Na szczęście na tyle dobrze pokierowałem swoim życiem, że nie jestem niewolnikiem Lewina Brzeskiego, tylko jego zwolennikiem i codziennie po pracy - bo pracuję w Opolu - wracam do niego z chęcią i z radością. Nie jestem mieszkańcem małego miasta w pełnym znaczeniu tego określenia. To nie jest tak, że spędzam tutaj cały czas i niczego więcej w życiu nie widziałem. Żeby ukształtować siebie na wielu różnych polach, trzeba zdobyć wiele doświadczeń, poznać wiele kultur, ale warto mieć przy tym miejsce, w którym dobrze się żyje i czymś takim jest dla mnie właśnie Lewin.
W Lewinie Brzeskim znajduje się Sala Królewska Świadków Jehowy, to do niej odwołujecie się w nazwie zespołu?
Kiedy byłem młodszy, społeczność Świadków Jehowy w pewnym sensie stała mi się znajoma. Dowiedziałem się na jej temat więcej niż może wiedzieć przeciętny człowiek, dzięki znajomości ze szkoły. Uważam tę grupę religijną za fascynującą choćby dlatego, że w porównaniu z katolikami wykazuje większą determinację, wolę działania i większą spójność w swoich poczynaniach z treścią Biblii. Gdybym musiał wybrać mniejsze zło, to wybrałbym Świadków Jehowy. Jeżeli chodzi natomiast o nazwę zespołu, to odnosiłem się do Sali Królewskiej w Wiedniu. Przechodziłem obok niej w trakcie wycieczki i kiedy zobaczyłem słowo "königreichssaal", pomyślałem, że to przecież idealna nazwa dla zespołu. A jeżeli jeszcze kogo to dodatkowo razi, że polski zespół ma niemiecką nazwę, to tylko mnie to cieszy.
Kiedy w metalu pojawia się krytyka chrześcijaństwa, to na ogół dotyczy katolicyzmu, skupienie się na Świadkach Jehowy byłoby czymś niecodziennym.
Moje przekonania są takie, że jestem przeciwny kościołowi katolickiemu i można to usłyszeć w naszej muzyce, ale wprawione ucho wychwyci także nawiązania do tematów związanych ze Świadkami Jehowy. Nie jest to jednak mocno zaznaczone w tekstach, to raczej subtelna korespondencja z nazwą zespołu w tytule utworu albo w pojedynczym wersie. Nie chcę atakować akurat tej grupy, bo to na tyle pokorne owce, że nie ma tam kogo dotknąć. Wolałbym napluć księdzu w mordę.
Czy polski black metal jest dzisiaj w pewnym stopniu fetyszyzowany? Na Spotify można znaleźć playlistę The Sound of Polish Black Metal, na wielu zagranicznych portalach zestawienia typu "10 blackmetalowych zespołów z Polski, które musisz poznać" - zrobiła się z tego odrębna etykieta, która z jednej strony może być pomocna w promowaniu muzyki, z drugiej może prowokować do koniunkturalnych zachowań i grania pod publikę.
Powiedziałbym nawet w szerszym kontekście, że po prostu bardzo wielu ludzi nie ma niczego do powiedzenia. Jeżeli ktoś zasłania się kodem genetycznym metalu, twierdzi, że tak ma być, bo tak chciał szatan, to do mnie coś takiego kompletnie nie trafia. Na pewno polski black metal w ostatnim czasie kojarzy się bardzo pozytywnie - mamy wiele fantastycznych zespołów, ale oczywiście są też takie, które nie graja w szczególnie interesujący sposób. Nie do końca podoba mi się też kierunek, w jakim zmierza część sztandarowych zespołów, uważam, że jest w tym za dużo koniunkturalizmu i za dużo jest w tej muzyce kalkulowania. Za dużo myślenia o sprzedaży i o profitach.
Czujesz, że jesteś częścią tego wszystkiego czy podobnie jak uważasz, że znajdujesz się na uboczu życia w Lewinie, tak jesteś również gdzieś obok metalowej sceny?
Zdecydowanie jesteśmy na uboczu. Mamy dwa wydawnictwa, które bardzo dobrze przyjęły się w mediach, kilka osób zainteresowało się naszą działalnością, ale tak naprawdę do momentu wydania debiutu miałem może pięciu kolegów, którzy słuchali metalu. Nie mam z tym jednak żadnego problemu, nie mam takich ambicji, żeby stać się kimś popularnym. Jestem osobą, która zawsze stoi z tyłu, ewentualnie z boku. Nie potrzebuję poklasku, nie potrzebuję towarzystwa, nie potrzebuję klepania po plecach - to wszystko jest mi totalnie obce. Może tak nie wyglądam, ale sam w sobie jestem czystym black metalem, absolutnym nihilizmem i mizantropem, tyle że nie czuję potrzeby, żeby o tym opowiadać. Taką mam postawę w życiu, ale to nie jest postawa stworzona dla poklasku.
fot. Daniel Popławski