Natalia Glinka-Hebel: Bardzo się cieszę, że znalazłeś czas na rozmowę, to dla mnie dość osobiste i ważne spotkanie. Byłam na twoim pierwszym koncercie w Polsce, 6 kwietnia 2011 roku, i wciąż mam autograf, który dałeś mi tamtego wieczoru. Jak się czujesz przed powrotem do Polski po tak długim czasie?
Patrick Wolf: To właściwie jedno z pierwszych miejsc, o jakie poprosiłem agenta. Jakieś dwadzieścia lat temu grywałem w Rosji kilka razy do roku, ale nigdy nie zostałem zaproszony do Polski. Wydaje mi się, że mój pierwszy występ w Rosji odbył się w 2002, zaraz po wydaniu debiutanckiego albumu, ale kiedy zrobiło się w tym kraju gorąco między innymi ze względu na kwestie LGBT, nie mogłem już tam grać. Dopiero wtedy w końcu dostałem zaproszenie do Polski.
Na koncert z jednej strony przyszli nowo fani z Polski, z drugiej uciekinierzy z Rosji, którzy wnieśli na to wydarzenie wspaniałą energię. Czułem, że tamtej nocy stworzyliśmy bezpieczną przestrzeń dla każdego, kto potrzebował wyrazić tę część siebie, która została w jakiś sposób stłumiona - mam bardzo żywe wspomnienie tego koncertu. Ludzie przynieśli nawet stroje, żeby przebrać się w toalecie, a później wychodzili i wyglądali tak, jakby założyli przebrania - byli pokryci brokatem, z czerwonym lakierem na włosach... A raczej powiedziałbym, że ich codzienny ubiór był przebraniem. Zawsze czułem się zaszczycony tym, że moja praca wywarła kontrkulturowy wpływ na ludzi w Polsce, podczas gdy w Anglii współpracowałem z dużą wytwórnią i bawiłem się w celebrytę... Dla mnie moja muzyka była wywrotowa... Pamiętam, jak graliśmy "The Libertine" - czułem, że te słowa naprawdę coś znaczą dla publiczności. Dlatego nigdy nie zapomnę koncertów w Polsce. Od tamtego czasu często myślę o tym, co jest takiego w graniu na żywo, co sprawia, że chcę wykonywać swoją pracę, a wspomnienia z występów w Warszawie są wyjątkowe. Poprosiłem więc mojego agenta: Upewnij się, że zrobimy Berlin, Austrię i inne oczywiste miejsca, ale upewnij się też, że zagramy w Warszawie.
Pamiętam, że w pewnym momencie tamtego pierwszego koncertu bardzo się wzruszyłeś, powiedziałeś: Ok, możecie mnie nienawidzić za to, że nie przyjechałam do Polski wcześniej, a publiczność zaczęła rzucać w ciebie papierowymi kulkami. To było takie zabawne. Powiedziałeś też, że przyjazd tutaj był czymś przeciwnym do działania pod skrzydłami dużej wytwórni w Wielkiej Brytanii, co wiąże się z jednym z wywiadów, w którym określiłeś to, co stało się z twoją tożsamością jako klownifikację. Czym jest teraz Patrick Wolf dla Patricka Denisa Appsa?
To ciekawe... Przygotowuję właśnie film dokumentalny i reżyser próbuje odpowiedzieć na to pytanie. Jestem prawdopodobnie ostatnią osobą, która ma wystarczająco szeroką perspektywę na moją twórczość jako całość. Pamięć działa specyficznie w kontekście własnej pracy - kiedy coś skończę, idę dalej. Mam teraz obsesję na punkcie nowego krajobrazu, w jakim żyję, lokalnego folkloru i nauki gry na nowych instrumentach, a podczas zbliżającej się trasy ważne będzie dla mnie łączenie piosenek z przeszłości, które wciąż coś dla mnie znaczą, z tłumaczeniem ich na nowy język. Jestem mocno osadzony w teraźniejszości. Wolę, kiedy to inni ludzie porównują to, co dzieje się teraz z tym, co działo się wtedy. W wywiadach padają pytania o konkretne momenty, zwłaszcza od kiedy powróciłem po tak długiej przerwie, ale myślę, że najlepszą odpowiedzią jest po prostu zejście na ziemię i odzyskanie wszystkich elementów mnie, jakie zostały wykorzystane lub zniekształcone; odzyskanie tego, co próbowałem pokazać światu, a co został mi odebrane. Musiałem zrobić sobie dłuższą przerwę, by dookreślić, co chcę robić i dlaczego chcę to robić. Odpowiedź znalazłem w setkach godzin poświęconych na pisaniu, czytaniu, uczeniu się, graniu, po prostu na stawaniu się artysta i poetą w pełnym wymiarze. W okresie płyt "The Magic Position" i "Lupercalia" energia, która stanowi teraz sto procent mojego życia, wynosiła może dziesięć procent.
Czyli to pewnego rodzaju powrót do korzeni...
Tak, pozostałe dziewięćdziesiąt procent energii poświęcałem w tamtym czasie na radzenie sobie z tym, kim jestem, na występowanie, promowanie, sprzedawanie i wszystkie inne rzeczy, które teraz też mogę robić, ale z umiarem.
Poruszasz w muzyce ważne tematy - strata, uzależnienie, depresja. Dzielenie się tak intymnymi szczegółami jest trudne? Czy jest to rodzaj terapii, czy raczej przełamywanie barier i walka z własnymi demonami?
Chyba nie wiem, jak robić to inaczej... To mój głos, a cała moja twórczość oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Każdą piosenkę - od "The Childcatcher" do "Bermondsey Street" - mogę odnieść do jakiegoś wydarzenia z mojego życia albo życia kogoś mi bliskiego. Ubieram je w metafory, mitologie, poezję, co pomaga ludziom dostrzec ich własne odbicia w dość skomplikowanych sytuacjach emocjonalnych, o których nie mówi się w mediach głównego nurtu, w telenoweli czy komedii romantycznej. Jedynym sposobem na mój powrót do tworzenia było przeanalizowanie stojącego przede mną problemu i zajęcie się nim. Czasami wiąże się to z pracą nad emocjonalnymi zaległościami - album, który tworzę teraz daje mi szansę na zbadanie okresu życia z 2018 roku, kiedy moja matka umierała w środku lata. Przez wiele lat była bardzo chora, a ja w tym samym czasie popadłem w alkoholizm. Kiedy poprawiało się u mnie, u niej pogarszało się. Przepracowuję dzięki temu własne doświadczenia, a następnie przetwarzam w coś, co przynosi korzyści również innym osobom - to w zasadzie wystarczający powód, by dalej tworzyć.
Myślę, że właśnie dlatego twoja muzyka tak przemawia do ludzi - twoje teksty nie są tandetne, da się wyczuć, że wszystko pochodzi prosto z serca, co jest naprawdę cenne w dzisiejszych czasach.
Tak i teraz rozumiem, skąd brały się dłuższe okresy w moim życiu, kiedy czułem, że nikt mnie nie słucha. W dzisiejszych czasach wolałbym raczej nerwowo scrollować mediach społecznościowych i nie myśleć o niczym godzinami, niż słuchać nowego albumu PJ Harvey i mierzyć się z emocjami. Boję się nowej płyty PJ Harvey. Musiałbym stawić czoła swoim emocjom, więc szanuję to, że ludzie chcą wejść do mojego świata. To wymaga odwagi [śmiech], nie każdy ma na to ochotę.
Zwłaszcza, że wykorzystujesz wiele motywów mitologicznych czy literackich. Nadal lubisz Angelę Carter [angielską pisarkę i publicystkę, autorkę między innymi "Mądrych dzieci" i "Magicznego sklepu z zabawkami"]?
Nadal mam dla niej ogromny szacunek, pokazała mi inny sposób interpretowania bajek z naszego dzieciństwa, postrzegania tych symboli w sposób daleki od standardowego, ale odnoszący się do naszej groteskowej i pierwotnej egzystencji. No wiesz, Czerwony Kapturek...
To było naprawdę upiorne, daj spokój!
Kiedy weszła w to głębiej, pomyślała: To faktycznie może być o dziewczynie, która ma pierwszą miesiączkę i było to dla mnie oszałamiające. Doprowadziło mnie do zastanawiania się nad tym, o co chodzi w całej tej mitologii wilkołaka. A chodzi o coś całkowicie stłumionego, aż do granicy szaleństwa i jej przekroczenia. Później odkryłem kogoś podobnego, pracującego z mitologią i filozofią - Josepha Campbella [amerykańskiego mitoznawcy, religioznawcy i pisarza]. Te dwie osoby zmieniły chemię mojego mózgu i sposób postrzegania świata, kiedy byłem nastolatkiem. Wracam do Josepha Campbella, ale nie wracam tak często do Angeli Carter, bo w pewnym sensie potrzebuję teraz więcej. Mam do niej ogromny szacunek, ale czuję, że mam to już za sobą.
Zapytałam o to, bo kiedy zobaczyłam, że nazwałeś własną wytwórnię The Bloody Chamber, jak jeden ze zbiorów opowiadań Angeli Carter, pomyślałam: Swój gość. Napisałam o niej pracę magisterską.
To była nazwa, którą nadałem wytwórni obejmującej okres od "Lycanthropy" do "Sundark and Riverlight", więc zdecydowanie powinien być nazwany na jej cześć. Czuję, że po tej dekadzie, kiedy mnie nie było, musiałem odłożyć na bok wszystkie odniesienia i wszystkie osoby, które wypełniały mi te lata, poszukać nowych bohaterów w moim świecie.
Interesujące sformułowanie, szukać nowych bohaterów... Sięgając do tamtego okresu, powiedziałabym, że w twojej muzyce wyraźnie było słychać geograficzne korzenie. Czy jest jakiś inny kraj lub miejsce, które inspiruje cię, a może takie, w którym chciałbyś się urodzić?
Kiedy nagrywałem pierwsze dwa albumy, bardzo żałowałem, że nie urodziłem się w Irlandii. Dla mnie, choć to rzadkie, urodzenie się w centrum Londynu po prostu nie pasowało do artystycznych pragnień. Bez względu na to, gdzie przychodzi się na świat - może to być najbardziej niezwykłe lub najbardziej zaludnione miejsce na ziemi - nie jest to fascynuje miejsce do osiemnastego roku życia. Teraz to widzę, od kiedy opuściłem Londyn, myślę: Ok, to było całkiem interesujące, dlaczego nie byłem z tego dumny?, ale tak naprawdę tęskniłem za czymś więcej w życiu - pod względem krajobrazu, pogody, kultury, folkloru... Tak wiele angielskiego folkloru zostało pogrzebane, zepchnięte na margines lub zmiecione przez współczesną kulturę. Jest tak wielu artystów desperacko próbujących rozgryźć, kim jesteśmy pod względem kulturowym, co to za miejsce, co to za wyspa, na której utknęliśmy?
Kiedy byłem młodszy, zwykłem żartować, by zirytować mieszkańców Imperium Brytyjskiego. Mówiłem: Wiesz, jesteśmy na malutkiej wyspie, a oni na to: Co ty opowiadasz, to imperium! Ale wiem, że po Brexicie wiele osób mówi: Tak, jesteśmy na wyspie. Pod względem mentalnym wszyscy to teraz czują. Dorastanie w Irlandii kojarzy mi się z miejscem, w którym dziadek miał niesamowity ogród z małym drewnianym domkiem. Spędzałem tam lato, ucząc się o chwastach i rodzajach gąsienic, które trzeba ratować. Po tych wszystkich lekcjach wracałem do Anglii i trochę sztywniałem pod względem kulturowym. Byłem naprawdę bogaty w wyobraźnię, wypełniony magią, historiami i muzyką - wszędzie była tam muzyka, festiwale sztuki ulicznej, grały skrzypce - a później wracałem do Londynu i słyszałem tylko britpop. Dlatego zawsze tęskniłem. Teraz mam podwójne obywatelstwo... To znaczy, trzymam za to kciuki, bo składanie podania zajmuje wiele czasu, ale lada dzień powinienem dostać irlandzkie obywatelstwo. Ostatnio kupiłem dom na dalekim, dalekim wschodzie - najbardziej na wschód jak tylko można być na południu Anglii, nad Morzem Północnym - to krajobraz, o jakim zawsze marzyłem, kiedy byłem nastolatkiem.
Lada moment jedziesz w trasę, będziesz odwiedzał dwa-trzy kraje każdego tygodnia - jak się z tym czujesz, zwłaszcza po tak burzliwym okresie w swoim życiu i artystycznej, a nawet życiowej przerwie? Stresujesz się myślą o reakcjach publiczności? A może cieszysz na powrót do starych czasów koncertowania i szalonego życia w trasie?
Zdecydowanie nie chcę wracać do żadnego szaleństwa... Nie chcę, żeby jeżdżenie w trasy było moim sposobem na życie, ale mogę wyjechać na te dwadzieścia dni. Odbyłem już dwie trasy w Anglii i byłem... Ujmę to tak - nie martwię się już o to, co pomyśli o mnie publiczność. Czuję, że nikt, kto kupił bilet, nie miał wątpliwości, co go czeka. Na tym etapie publiczność to w dużej mierze osoby przychodzące na koncert z miłością, którą darzymy siebie nawzajem. Na tej trasie chcę nawiązać więź z osobą, jaką byłem przed laty - miałem jedną trzydziestokilogramową walizkę ze wszystkimi instrumentami w środku, drugą z gitarą albo altówką i do tego plecak. Chcę wsiąść do pociągu albo do samolotu zupełnie sam - taki jest plan. Podróżuję solo, bez inżyniera dźwięku czy menedżera. Myślę, że dzięki temu znowu będę postrzegał trasy koncertowe jako przygodę, a nie obowiązek. Nie jako zarabiania pieniędzy, a jako doświadczenie samo w sobie. Będę podróżował pociągami po całej Europie - trochę tak, jak kiedyś... Podobał mi się ten sposób myślenia, podróżowania i pracy, więc postanowiłem to odtworzyć. Wiem, że wracanie do przeszłości bywa niebezpieczne, ale myślę, że to jedyny przyjemny sposób, w jaki mogę ponownie wyruszyć w trasę po Europie.
Czyli jednak, powrót do korzeni...
Tak, ale z muzykalnością na poziomie kogoś, kto pracuje bardzo, bardzo ciężko, a nie tylko farbuje włosy i udaje, że jest wilkołakiem z Irlandii. Upiekło mi się, gdy miałem dwadzieścia-dwadzieścia jeden lat, bo było w tym wszystkim mnóstwo chaosu, ale teraz czuję, że jako muzyk mam wiele do udowodnienia samemu sobie, a nie komukolwiek innemu.
Ciekawe, ilu twoich fanów wciąż ma czerwone włosy...
Ja rozjaśniłem swoje ostatniej nocy, nie są czerwone, ale EP-ka "The Night Safari" była bardzo mroczna. Przez alkoholizm i choroby układu nerwowego straciłem wszystkie włosy, a ich odrastanie zajęło trzy lata, dlatego na okładce mam bardzo krótką fryzurę. Bałem się je farbować; to był mój naturalny kolor i pasował do tej EP-ki, ale zanim minął rok, pomyślałem: Wprowadźmy trochę koloru. Czuję się o wiele bardziej sobą, kiedy wracam do rudości. Myślę, że to będzie trasa dla czerwonowłosych, zdecydowanie [śmiech]. Czułem się w tamtej fryzurze prawie jak w kostiumie - "The Night Safari" było jak kostium mężczyzny. To interesująca zabawa, ale teraz czuję się bardziej sobą.
Blond i czerń też ci pasują. Zdobyłeś nawet jakąś nagrodę dla najprzystojniejszego mężczyzny...
Chyba byłem nominowany. Nie jest to nagroda, z której mogę być dumny. Zdecydowanie bardziej wolałbym Grammy [śmiech].
Zwłaszcza dla kogoś, kto dzieli się swoimi intymnymi doświadczeniami nominacja za wygląd jest jak żart...
Tak, myślę, że ta nominacja całkowicie wypaczyła sens tego, co robię, ale nie można kłócić się z pięknem...
Zdecydowanie nie. Czytałam, że oprócz instrumentów, które zabierasz ze sobą na trasę, zamówiłeś nowe urządzenie elektroniczne. Czy możesz zdradzić coś na jego temat?
Pomysł na "The Night Safari" polegał na tym, że kiedy ludzie wykonują transcendentalną medytację, regresję hipnotyczną do przeszłego życia lub cokolwiek, co wiąże się z uzdrawianiem czy odkrywaniem pamięci, wszystko to ma związek z wyraźnym rysunkiem lub sygnałem nośnym. W "The Night Safari" słychać ten rodzaj bębna, który pojawia się i podąża prawie przez całą płytę. Zdałem sobie później sprawę z tego, że w wielu moich kompozycjach jeden dźwięk trwa przez cały utwór i pasuje do każdego akordu. Myślę, że to rodzaj minimalistycznego, klasycznego sposobu komponowania. Marzyłem o instrumencie zdolnym do grania dla mnie tych dźwięków, kiedy będę sam na scenie. Znalazłem twórcę instrumentów, który wziął jeden ze swoich wynalazków, a następnie rozszerzył go tak, by pasował do wszystkich tonów z moich piosenek. To piękne drewniane pudełko, stary analogowy generator dźwięku, który będzie ze mną podróżował zamiast ludzi. Jestem podekscytowany możliwością zagrania tego na żywo. Myślę, że może wywrzeć niemałe wrażenie na publiczności.
Nie mogę się doczekać, by to zobaczyć i usłyszeć. Ostatnie pytanie - czy jest jakiś artysta, z którym chciałbyś współpracować? Może ktoś, kto już nie żyje albo zespół, który już nie istnieje?
Daj mi pomyśleć... Są dwie osoby, które staram się zaprosić na mój nadchodzący album, ale gdybym powiedział, kim są, zrujnowałoby to niespodziankę... Zawsze żałowałem, że nie pracowałem z Charli XCX - około 2007 roku skontaktowała się z moim managementem i pytała o możliwość współpracy nad kilkoma piosenkami. Dowiedziałem się o tym rok później, czułem się już zbyt zażenowany, by cokolwiek powiedzieć, ale zawsze obserwowałem ją jako wielki fan, podziwiając jej niesamowitą siłę natury. Byłoby cudownie zrobić coś, do czego nie udało się doprowadzić wtedy, ale kto wie... Pewnie myśli, że jej nienawidzę, ale miałem wtedy najgorszy management na świecie...
fot. Kim Jakobsen To