"If I Can't Have Love, I Want Power" to niezaprzeczalnie album Halsey, wypełniony po brzegi jej emocjami, zwierzeniami dotyczącymi piękna i koszmaru ciąży, wytykający palcem instytucjonalną mizoginię i patriarchat, ale jest w tym coś porażającego, kiedy w otwierającym wydawnictwo, przejmującym "The Tradition" nie da się usytuować nikogo innego za wydającym pojedyncze dźwięki fortepianem albo za dodającym patosu za pomocą kilku akordów syntezatorem, jak tylko Reznora.
Dla wielu osób tak charakterystyczny styl to pocałunek śmierci, wyrok skazujący na limbo powtarzalności, w którym nie musi być nieprzyjemnie (zwłaszcza jeżeli uprawia się ściśle gatunkową muzykę - wiele punkrockowych, freejazzowych czy oldschool hiphopowych składów zbudowało na tym kariery), ale pod warunkiem, że ambicje nie napierają na szklany sufit. Ambicje Reznora uderzały w niego młotem pneumatycznym, a najciekawsze jest to, że w odróżnieniu od wielu innych osób, którym udało się przebić na drugą stronę, nie musiał wymyślać siebie na nowo. Nadal tworzy Trent Reznor Song, da się go rozpoznać po pojedynczej nucie, ale okazało się, że jest w jego stałej formule miejsce na wyciszenie i opowiadanie historii za pomocą muzyki filmowej, a teraz jeszcze na leftfieldowy pop z tlącym się w jego sercu mrokiem.
Halsey bynajmniej nie podejmuje prób równoważenia posępnej aury albo tworzenia dla niej kontrastu. "The Tradition" to doskonały początek, bo od razu udowadnia, że z Nine Inch Nails łączy ją znacznie więcej niż tytuł jednego z najpopularniejszych utworów w dorobku - "Closer". Bez wysiłku wyrugowała ze swojego głosu zaraźliwą radość, zdjęła z niego ochronę auto-tune'a i podjęła próbę przekazania maksimum emocji przy minimalnych środkach, stosując w refrenie niemalże mantrycznie powtarzane wezwanie do buntu: Take what you please, don't give a damn / Ask for forgiveness, never permission / Take what you want, take what you can / Take what you please, don't givе a damn / It's in the blood and this is tradition.
Tak szeroko zakrojone sabotowanie własnej przebojowości przez gwiazdę największego kalibru może wzbudzać skojarzenia ze zwrotem, jaki ledwie kilka dni temu wykonała Lorde. O ile jednak w przypadku "Solar Power" oszczędna produkcja była przyczynkiem do wyrazu niepoprawnego optymizmu, o tyle "If I Can't Have Love, I Want Power" zmierza w przeciwnym kierunku. Pierwsze wersy zamykającego krążek "Ya'aburnee" (I get undertones of sadness / When I think about the moments / That I never got to spend with you) natychmiast chwytają za gardło, kiedy sparuje się je z traumą, jaką kilka lat temu było dla wokalistki poronienie; niemal post-punkowe (w pierwszych sekundach przypominające wstęp do "Bela Lugosi's Dead" Bauhaus) "Easier Than Lying" to bezpardonowy komentarz dotyczący funkcjonowania w branży muzycznej i wiążącymi się z nią nieszczerymi relacjami każdego z każdym; a w wybitnie reznorowym "I Am Not a Woman, I'm a God" bierzemy udział w pogłębionej, onieśmielająco szczerej introspekcji ukazującej liczne oblicza artystki.
W tym kontekście nieco odstaje od reszty usytuowana mniej więcej w połowie albumu kołysanka "Darling", gdzie na gitarze akustycznej zagrał Lindsey Buckingham, do niedawna członek Fleetwood Mac. To moment, który najbardziej przypomina "Solar Power" Lorde albo najłagodniejsze oblicze Billie Eilish, ale nawet od niego emanuje odrobina melancholii, która nie pozwala nie doszukiwać się w refrenie: Darling, don't you weep / There's a place for me / Somewhere we can sleep / See you in your dreams jakiegoś dodatkowego dna. A jak już Buckingham został wspomniany, to warto dodać, że w pop-punkowym "Honey" do roli perkusisty powrócił Dave Grohl, a w "Bells in Santa Fe" tło skonstruował Kevin Richard Martin, czyli The Bug, który również wydał w miniony weekend znakomity album - "Fire" (możecie znać go również z Soundrive Festival 2017).
Gwiazdy popu wypowiadają posłuszeństwo - trudno nie odnieść wrażenia, że właśnie z tym mamy obecnie do czynienia i na pewno w dużym stopniu jest to pokłosiem kolosalnego sukcesu "When We All Fall Asleep, Where Do We Go?", które udowodniło, że można grać niezgodnie z zasadami i zgarnąć dokładnie każdą statuetkę w zasięgu, podbić każdą listę przebojów i w dodatku nie ponieść z tego tytułu żadnych negatywnych konsekwencji. Na szczęście Eilish i Finneas nie zainspirowali jednak do kopiowania ich unikalnego brzmienia, a jedynie do porzucenia ślepej wiary w przeprodukowane hity, w dążenie do nieludzkiej doskonałości za wszelką cenę i działania wbrew sobie. Podobnie jak przed chwilą Lorde, tak teraz Halsey wydała najbardziej szczery, emocjonalny i wolny od ograniczeń album w całym swoim dorobku. A jak jeszcze dodać, że to przy okazji jeden z lepszych krążków Nine Inch Nails, to trudno oczekiwać więcej.
Capitol/2021