Wertując pierwsze polskie wydanie "Shade'a", trudno nie odnieść wrażenia, że wiele go łączy z oniryzmem i melancholią "Sandmana", a także z głęboko zanurzonym w absurdzie szaleństwem "Doom Patrol" w wydaniu Granta Morrisona. Nie ma w tym przypadku, one wszystkie na początku lat 90. uformowały fundament już nieistniejącego (przemianowanego na DC Black Label) Vertigo Comics, wydawnictwa które nie miało hamulców w przełamywaniu konwenansów.
O tym, jak znaczący wpływ tamte tytuły miały na ukształtowanie kolejnego pokolenia twórców i twórczyń może świadczyć powracające w trakcie lektury zwłaszcza pierwszego tomu silne skojarzenie z "Departamentem Prawdy" Jamesa Tyniona IV - jednym z największych komiksowych "przebojów" ostatnich lat. W obydwu amerykańska kultura, jej współczesne mity, legendy i teorie spiskowe materializują się i przybierają tak bardzo przerysowaną formę, że aż zagrażającą światu. U Milligana zostają dodatkowo spersonifikowane pod postacią Amerykańskiego Krzyku - symbolu utraconej przez społeczeństwo niewinności po zabójstwie prezydenta Kennedy'ego (rozłożonego w jednym z rozdziałów na czynniki pierwszego).
Dzisiaj metanarracja i społeczny komentarz włożone w usta superbohaterów stały się trendem, który bywa realizowany z pomysłem utrzymanym w odpowiedniej równowadze z innymi cechami charakterystycznymi gatunku (jak na przykład w "Rodzie X/Potęgach X"), ale zdarza się mu trącić koniunkturalizmem i odpowiadaniem na potrzeby rynku (jak na przykład w drugim tomie "Superman: Syn Kal-Ela"). W 1990 roku takie podejście zaskakiwało, przenikanie papierowej fikcji do naszego wymiaru nie było częste, ale lepszego momentu nie mogło być, bo to właśnie w tamtej dekadzie rekordy popularności biło "Z Archiwum X", a kosmici, kryptozoologia czy eksperymenty wojskowe pobudzały fantazję setek tysięcy osób na całym globie. Milligan trafił na żyzny grunt, a po ponad trzydziestu latach jego obserwacje za nic nie chcą stracić na aktualności.
Niebezpieczne oblicze Ameryki daje się rozpoznać niemal od samego początku, kiedy Kathy wybiera się na rasistowskie głębokie Południe w odwiedziny do rodziców w towarzystwie czarnoskórego chłopaka Rogera. W kluczowej w nakreśleniu, kim stanie się dla czytelników i czytelniczek scenie otwiera drzwi, z radością mówi "Mamo, tato, to ja…" i czas zdaje się zatrzymać w miejscu. Te same słowa wracają jak echo, przemieszane ze wspomnieniami o utraconej i odbudowanej relacji z ojcem i matką, a kiedy napięcie sięga wystarczająco wysokiego poziomu, zostaje nam ukazana sceneria po masakrze wyrządzanej przez psychopatycznego mordercę. Jakby tego było mało, policja po przybyciu na miejsce sprawcę typuje na podstawie koloru skóry i natychmiast oddaje zabójczy strzał w kierunku Rogera. Gdyby ktoś poddawał jeszcze w wątpliwość, co autor miał na myśli, chwile później pielęgniarka w szpitalu przekonuje, że to wszystko jest karą za grzech puszczania się z czarnym. Milligan nie zadowala się jednak diagnozą, którą wszyscy od dawna znamy, kilka rozdziałów później pod wątpliwość poddaje motywacje Kathy, podsuwając myśl, jakoby zabieranie chłopaka w miejsce o podwyższonym ryzyku miało ukazywać jej wielkomiejski liberalizm, a to ociera się o tematykę, jaką w "Uciekaj!" poruszył Jordan Peele i nie pozwala na wyciągnięcie prostych wniosków.
Milligan - swoją drogą Brytyjczyk, a więc obserwator zewnętrzny - przywołuje wiele wymownym obrazków. Kennedy'ego pytającego, kto go zabił; przywiązania Amerykanów do zestawionych w jednym zdaniu kary śmierci i masła orzechowego; przegniłego, pełnego fałszu Hollywoodu; brudnego, tonącego pod grubą warstwą śmieci Nowego Jorku, gdzie na każdym rogu można natrafić na bezdomnych; upadku hipisowskich ideałów; paranoicznej krucjaty w imię "normalności". Wszystkie odpowiednio wyolbrzymione, napompowane zastrzykiem z dużą dawką surrealizmu, bo jak Kennedy, to pod postacią Sfinksa; jak krytyka wyrachowanej branży filmowej, to ze światem jako niskobudżetowym filmem klasy B; jak bronienie prawdziwych amerykańskich wartości, to z jawnym odniesieniem do "Inwazji porywaczy ciał" i mężczyznami dochodzącymi do wniosku, że jeżeli kobiet nie uda się odmienić na ich podobieństwo, powinny zostać powystrzelane.
Tu i ówdzie scenarzysta rzuca kotwice mocujące czytelników i czytelniczki w świecie rzeczywistym, żeby nie przyszło nam do głowy, że to wszystko dzieje się gdzieś poza nami. Jeden z najbardziej przejmujących momentów takiego gwałtownego przebudzenia to rozdział "Bezimienny", gdzie przez chwilę może pojawić się wrażenie romantyzowania losów osób w kryzysie bezdomności, ale wybija z niego najpierw pojedyncze zdanie (Ameryka potrąciła nas w swym pędzie i odjechała, zostawiła rannych na poboczu), później w skrócie zarysowany żywot przypadkowego człowieka od tabula rasy niemowlaka, który może stać się kimkolwiek po upadek i śmierć tak samotną, że nie ma już nikogo, kto wiedziałby, jakie imię umieścić na nagrobku. Z jednej strony jest to przygnębiające, z drugiej to także lekcja empatii.
Ewolucję "Shade'a" spod pióra Milligan można przy tym porównać do ewolucji punk rocka - od wymierzonych prosto w elity, ostrych jak brzytwa słów po introspekcyjne refleksje obnażające lęki, do których nie chcemy się przyznawać przed innymi. W pierwszym tomie jest tego jedynie niewielki przedsmak w rozdziale "Obłęd, zło i żywa groza", gdzie młody Shade zostaje ociosany z niewinności i wrażliwości, by lepiej wypełniać oczekiwania społeczne, ale po mniej więcej jednej trzeciej drugiego tomu (kiedy konflikt z Amerykańskim Krzykiem zostaje rozwikłany), refleksyjne spojrzenie zaczyna dominować. Nie ma nowego, jeszcze silniejszego wroga, nie ma zemsty albo obowiązku ratowania świata, zostaje tylko zmaganie się ze sobą samym.
Chociaż Shade pochodzi z planety Meta, której dziwne, ale analogiczne obyczaje można podejrzeć przede wszystkim w świątecznym rozdziale "Bethlehem" (dość wspomnieć, że zamiast choinek, mieszkańcy Mety wykopują i przyozdabiają szkielety), wyłania się z tych dwóch tomów rozległy obraz ludzkiej psychiki, wewnętrznych sprzeczności, afektów, rozszarpujących na wiele stron naraz emocji. Scenarzysta ma przy tym doskonałego partnera w rysowniku Chrisie Bachalo (znanym z "Sandmana", "X-Men" czy "Ghost Rider 2099"). Otwieranie tomów na przypadkowych stronach może wywoływać mylne wrażenie, bo niektóre przypominają normę panującą w mainstreamowym komiksie amerykańskim z lat 90. (tła pozbawione detali, duże połacie jednolitych kolorów, sporo linii cieniowania), ale inne uderzają kwaśnym, psychodelicznym odrealnieniem, brakiem symetrii czy przeciwnie - użyciem geometrycznych figur albo rozpikselowanych plam. Kiedy Shade ze zgrozą przewiduje: Wszelkie ludzkie obłąkanie zostanie uwolnione i zmaterializowane, Bachalo dokłada wszelkich starań, by te słowa mogły się ziścić.
Wczesne tytuły z katalogu Vertigo Comics zawsze sprawdzają się jako argumenty na rzecz walorów artystycznych i literackich komiksu, mają moc przekonywania do tego medium osób wcześniej kompletnie nim niezainteresowanych. "Shade, Człowiek Przemiany" nie był jednak dotąd w Polsce równie rozpoznawalny, co "Hellblazer", "Sandman" czy nawet "Doom Patrol", ale to się wkrótce ma szansę zmienić nie tylko ze względu na dziwaczność wizji duetu Milligan/Bachalo, ale również jej aktualność i łatwość, z jaką daje się przetłumaczyć na codzienność każdego z nas. Perspektyw na wyrwanie się Amerykańskiemu, Polskiemu, Globalnemu Krzykowi póki co nie widać, wszystko wskazuje więc na to, że jeszcze długo będzie to pozycja uchodząca za ponadczasową.
Shade
Polska, 2023-2024
Egmont Polska
Scenariusz: Peter Milligan
Rysunki: Chris Bachalo, Bryan Talbot, Mark Pennington