Zaletą jest nie tylko silna reakcja sentymentalna, przywołująca na myśl przygody Spider-Mana autorstwa Todda McFarlane'a albo Batmana według Douga Moencha (duża w tym zasługa również brazylijskiego rysownika Abla). Na plus trzeba odnotować także uniwersalność prostego przekazu klasycznej walki dobra ze złem. Niby banał, a jednak nigdy się nie starzeje. Dzisiaj może jest nawet bardziej aktualny niż jeszcze dziesięć-piętnaście lat temu...
Mankamentem jest z kolei podatność na schematyczne rozwiązania. Widać to chociażby po nowych postaciach – pomniejszym czarnym charakterem jest rozwścieczony władca mórz i oceanów, który ma swój odpowiednik w każdym superbohaterskim uniwersum, a tym głównym (choć jego intencje nie są tak jednoznaczne) Galant, tajemniczy manipulator czasoprzestrzeni w eleganckim odzianiu. Aż dziwne, że nie Doktor Galant, bo stopień naukowy niewątpliwie ma ten sam, co doktorzy Strange i Fate. Czy scenarzysta Ryan Parrott celowo nawiązuje do klasyki Marvela i DC, na wzór na przykład uniwersum Czarnego Młota, czy rzeczywiście tak trudno jest dzisiaj wymyślić coś oryginalnego, trudno to rozstrzygnąć. Żeby jednak nieco zamieszać w wysłużonym wzorcu, scenariusz początkowych rozdział skonstruował na wzór „Gry w klasy” Julio Cortázara.
.jpg)
W ten sposób miała powstać nibyinteraktywna historia, gdzie to czytelnicy wybiorą drogę do finału, skacząc po odpowiednio ponumerowanych stronach. Takie zabawy z formą i wychodzeniem poza ograniczenia papieru zawsze są intrygujące, ale chyba nawet autor nie mógł mieć złudzeń co do tego, że ktokolwiek faktycznie będzie przestrzegał zasad zabawy, zamiast przeczytać całość od deski do deski. Dodatkowa atrakcja zmienia się więc w przeszkodę w płynnym czytaniu, ale na szczęście nie trwa to długo. Niestety długo nie trwa również cały ten wątek.
Starcie z Galantem, który na młodym, wciąż stawiającym pierwsze kroki w roli superbohatera Dylanie, chce wymusić przyjęcie go na swojego mentora, zanosi się na poważny temat wart rozciągnięcia aż do ostatniej strony. Ledwo się jednak zaczyna, a już dobiega końca i jak się później okazuje, cały drugim tom – w odróżnieniu od pierwszego – jest rozproszony. Fundament kolejnej znaczącej intrygi jest konstruowany niespiesznie, z pauzami na wątki obyczajowe. Rodzinne i szkolne życie głównego bohatera nie jest może specjalnie angażujące (przypomina średniej klasy serial Netflixa), ale to zawsze zaleta, kiedy pod maską herosa nie zionie pustka, tylko znajduje się człowiek z krwi i kości.
.jpg)
Intryga związuje się, kiedy syn jednego z drabów Suave'a, złoczyńcy z poprzedniego tomu, szuka zemsty po tym, jak Rogue Sun pobił i wysłał do szpitala jego ojca. Znajduje tajemnicy miecz, który przemienia go w tytułowego Hellbenta, ale znajoma poświata sugeruje, że oręż miał wcześniej innego właściciela. Wyciągnięty z czternastowiecznego Bristolu Caleb Hawthorne zna wszystkie odpowiedzi i on również chce zostać mentorem Dylana, co na tym etapie jest już mocno przegrzanym pomysłem, a zaserwowana przez niego rozległej ekspozycji przybliżającej zasady działania tego świata zdecydowanie brakuje subtelności. Ptaszarnia Tajemnic, jej Strażnik, ostatnie pióro ostatniego feniksa, królowa Ravyn – dużo informacji na niewielu stronach i dopiero przyszłe tomy pokażą, czy z zasianych tutaj wielu nasion wyrośnie interesująca fabuła.
Kolejna odsłona „Rogue Sun” nie jest krokiem wstecz, to raczej dreptanie w miejscu przed nabraniem rozpędu. Nudy nie ma chociażby dlatego, że to wciąż najciekawiej rysowana seria w całym Massive-Versie. Oby tylko cały zebrany tutaj kapitał wygenerował dla tej historii wymierny zysk przy kolejnym spotkaniu.
Rogue Sun
Polska, 2025
Non Stop Comics
Scenariusz: Ryan Parrott
Rysunki: Abel, Marco Renna, Zé Carlos
.jpg)