Obraz artykułu Ice Cream Man, tom 1

Ice Cream Man, tom 1

83%

Ćwierć wieku temu charakterystyczny sygnał furgonetek Family Frost wybrzmiewał na ulicach niemal wszystkich polskich miast. Z jednej strony wabił szansą na chwilowe ochłodzenie w upalny dzień, z drugiej było w nim coś upiornego... Zwłaszcza jeżeli oglądało się za młodu horror „Lodziarz” z 1995 roku. Scenarzysta W. Maxwell Prince skorzystał z tej dwoistości, kreując świat na pograniczu dziecięcej niewinności i grozy.

Lodziarze być może tylko dlatego nie podzielili losu Ronalda McDonalda – którego lata temu przepędzono z kiedyś kolorowych, dzisiaj szarawych jadłodajni popularnego fast foodu, gdy przestał bawić, a zaczął straszyć – że łatwiej dzisiaj natrafić na budkę telefoniczną niż na któregoś z nich krążącego po dzielnicy. Nie jest to zresztą wyłącznie przypadłość polska, nawet w Ameryce tego typu pojazdy pojawiają się już niemal wyłącznie na różnego rodzaju dużych wydarzeniach plenerowych.

 

Tym samym już na starcie w charakter „Ice Cream Mana” wpisana są subtelna dziwaczność i niedookreślenie czasu akcji, z czego twórcy robią tak frapujący atut, że nawet niewinna scenka otwierająca z chłopcem kupującym loda zmusza do pełnego podejrzeń przymrużenia oczu. Na potwierdzenie długo czekać nie trzeba – kiedy ów młodzieniec wraca do domu, delektując się przysmakiem, otaczają go dymki narracyjne przybliżające encyklopedyczne informacje na temat jednego z najbardziej jadowitych pająków na świecie. To nie jest nawet strzelba Czechowa, bo błyskawicznie przekonujemy się, na co wałęsaka brazylijskiego stać, a jednak z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny bardziej niebezpieczne wydaje się to, co pozostało poza kadrami i częstuje kolejne dzieciaki dużą dawką zamrożonego cukru.

Wydawać by się mogło, że w takim układzie to wokół tytułowego bohatera Prince będzie konstruował tajemnicę, ale jeszcze przed zakończeniem pierwszego rozdziału („Malinowej niespodzianki”) pokazuje go w pełnej, likantropicznej krasie. Niby za szybko, bez odpowiednio rozciągniętego w czasie stopniowania napięcia, ale kiedy kolejne strony ujawniają epizodyczną konstrukcję komiksu, jasne się staje, że Lodziarz będzie pełnił funkcję fabularnego spoiwa i elementu nadnaturalnego na służbie obyczajowych czy wręcz dramatycznych historii. Jest jak demoniczny klejnot Loc Nar z animacji „Heavy Metal”, który albo wprawia wydarzenia w ruch, albo służy za punkt zwrotny i za każdym razem ma ostatnie słowo w finale.

 

Zawartość przedrukowana z pierwszego zeszytu przypomina „Gęsią skórkę” albo „Eerie, Indianę”, ale w „Tęczowej posypce” nie ma już horroru dla najmłodszych. Inspiracje zdają się grawitować ku tym tomom „Sandmana”, gdzie na pierwszy plan wychodzą osobiste bolączki zwykłych ludzi, a Morfeusz trzyma się na uboczu, ewentualnie rozwiązując problem ex machina. Nie ma tutaj groteskowej przewrotności czy czarnego humoru, jest opowieść o parze narkomanów, ich romantycznych początkach i paskudnym upadku, a także o tragedii, która pozwoliła uratować jedno z nich. Rola Lodziarza choć niewielka, ma kluczowe znaczenie i pobudza do refleksji moralną dwuznacznością. Po wilkołaczym obliczu nie ma przy tym ani śladu, więc szybko wychodzi na jaw, że to tajemnicze stworzenie parające się sprzedażą lodów ma bardziej złożoną naturę niż można było się spodziewać.

Żonglerka nastrojami trwa do samego końca. W „Starym dobrym smaku waniliowym” na chwilę zaglądamy do złotej ery rock'n'rolla, by później towarzyszyć rozgoryczonemu, podstarzałemu Budowi Hickneyowi – autorowi tylko jednego wielkiego przeboju – w jego nigdy niekończącej się udręce... Aż do momentu, gdy trafia do barwnej alternatywnej rzeczywistości wykreowanej na bazie popularnych muzycznych postaci. Są tutaj między innymi Ziggy Stardust i Major Tom Davida Bowiego czy Eleanor Rigby Beatlesów, a za broń służy zmodyfikowana gitara Hendrix Stratoblaster. Rysownik Martín Morazzo puszcza wodze fantazji i przemienia kolejne strony w materiały nadające się na okładki psychodelicznych albumów i chociaż wizualnie wydaje się to kompletnie nie pasować do wszystkiego, co wcześniej widzieliśmy, dzięki już zdefiniowanemu kluczowi do „Ice Cream Mana” jako całkowitej nieobliczalności, pasuje jak ulał.

 

Nie inaczej jest w finałowym „Dobrzy chłopcy sobie radzą”, który zaczyna się brutalnym stwierdzeniem: Życie to obowiązki. A one oddalają od siebie ludzi. Tak to już jest. Początkowe strony zapowiadają rozdział obyczajowy z subtelną refleksją na temat ludzkiej śmiertelności, ale z czasem i tutaj wkrada się osobliwy surrealizm. Na jednej z końcowych stron pojawia się w dodatku tajemniczy Caleb – ostrzega Lodziarza, że wie, co ten robi ludziom z miasteczka i będzie miał go na oku. Czyżby nemezis, której dodanie zwiastuje mniej epizodyczne przyszłe tomy?

„Ice Cream Man” jest dziwny, ale nie aż tak dziwny jak „Doom Patrol” Granta Morrisona albo „Shade, Człowiek Przemiany” Petera Milligana. Jest straszny, ale nie tak bardzo, jak „Gideon Falls” Jeffa Lemire'a czy „Dewiant” Jamesa Tyniona IV. Jest wreszcie połączeniem obydwu, ale kompletnie innym niż na przykład „Black Hole” Charlesa Burnsa. Prince i Morazzo stworzyli niby znajomy, ale zupełnie nowy świat, w którym jest miejsce i na zadumę, i na lęk, i na festiwal wariackich abstrakcji cieszących oko. To bardzo specyficzny tytuł, który trafi w gusta wąskiego grona fanów i fanek Luisa Buñuela, Davida Lyncha, Alberto Brecci czy Franza Kafki. Kto lubi oglądać rzeczywistość przez pryzmat szaleństwa, znajdzie tutaj coś dla siebie.


Ice Cream Man

Polska, 2025

Shock Comics

Scenariusz: W. Maxwell Prince

Rysunki: Martín Morazzo



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2025 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce