"Bright Green Field" było absolutnie imponującym wydawnictwem. Nikt nie spodziewał się tak... progresywnego debiutu. Pomimo odstającej wyraźnie stylistyki i artystycznych ambicji, zespół przyporządkowano do "brexitcore'u", gdzie znajdowali się już Idles, Shame, Fontaines D.C., Sleaford Mods czy Dry Cleaning. Słychać było, że Squid nie do końca się w tych ramach mieści, choć odwołania do choćby Talking Heads, Camberwell Now czy This Heat były czytelne. Zespół - zaczynający od grania w stylu Joy Division - poszedł jednocześnie w dub, free jazz, a nawet patetyczny syntezatorowy industrial ("Boy Racers"), ale nie porzucił przebojowości i pokazał talent do pisania fantastycznych, chwytliwych refrenów.
Na "O Monolith" Squid poczynił jeszcze głębszą ewolucję. Postanowił trochę się przedefiniować, pozostając wiernym przede wszystkim aspektom rytmicznym. Jeśli dopieszczanie aranżacji było siłą zespołu dwa lata temu, to teraz jest jego supermocą. Kroczący powoli "After the Flash" z biegiem czasu zbliża się do czarnej dziury, by w końcu w połowie przemówiła przez moment martwa otchłań. Ta niespodziewana pauza nie skutkuje jednak wybuchem, a podjęciem tematu na nowo. Bardzo niepopularny ruch, biorąc pod uwagę niepisaną zasadę, by po tego rodzaju pauzie dać upust energii i rozładować napięcie. Z kolei budowanie oczekiwania w singlowym "The Blades" to coś, czego muzycy z Brighton jeszcze nigdy nie robili. Crescendo z okolic trzech czwartych numeru przeradza się w niemal szeptane outro, przy czym zachowano integralność obydwu części. Do tego znakomity, surrealistyczny tekst Judge'a o ludzkich rękach wyciągniętych w górę, które są już wystarczająco stare, by ściąć je jak źdźbła trawy.
Squid: Jesteśmy połączeniem perfekcjonizmu i improwizacji (wywiad)
Przebojowy punkt ciężkości Squid przemieścił się w dwóch kierunkach. Po pierwsze, sekcja rytmiczna bardziej jednoznacznie zaangażowała się w granie funkowe, co najdobitniej słychać na kolejnym singlu, "Undergrowth", nawiedzonym przez przemierzające drugi plan slide'y, z powielonymi delikatnym dubem gitarami. Po drugie, zasiadający za perkusją lider znacznie podrasował swoje umiejętności wokalne. Nadal potrafi być upiornie i niekomfortowo, jak w "Undergrowth", ale jego czyste partie w "Swing (In a Dream)" i "Devil's Den" brzmią zjawiskowo. "Swing", opowiadający o doświadczeniu sennego paraliżu, to zresztą też aranżacyjna perełka - wijąca się polirytmia jest dość statyczna, dopiero pod koniec następuje mocniejsze uderzenie, ale za pomocą... surfującej gitary i krzyczącej w stylu hiszpańskiego desperado solówki trębacza Lauriego Nankivella.
W pierwszej, nawiązującej do tradycyjnego folku połowie "Devil's Den", pobrzmiewa nostalgiczna wiolonczela, druga połowa ociera się o noise rock. Mamy do czynienia ze stylistycznymi mariażami jeszcze bardziej odważnymi niż na debiucie."Siphon Song" z modulowanym wokalem to w zasadzie snujący się post-jazz z mocnym zakończeniem i niezwykle melodyjnymi, sennymi wokalami w gospelowym stylu, które powracają w pełnym kontrastów, wiedzionym miażdżącym basem "If You Had Seen the Bull's Swimming Attempts You Would Have Stayed Away" jako zrytmizowany, dramatyczny finisz całej płyty.
Wielogatunkowa mikstura i ciągłe definiowanie siebie na nowo sprawiają, że odżywają w tym składzie idee Rock In Opposition. Pięciu chłopaków z Brighton odpowiada dziś za jeden z najlepszych wynalazków od czasu krojonego chleba - Squid. Poprzeczka na trzeci album jest zawieszona nieprawdopodobnie wysoko.
Warp/2023