Na nowej płycie nie brak brudnych kawałków, które popchną publiczność pod scenę, ale ich energia jest inna - "Crawler" to bardziej zrównoważony, spokojniejszy album (o ile muzykę Idles można tak nazwać). Słuchając "Joy as an Act of Resistance" czy "Ultra Mono", można sobie wyobrazić pogo, mosh pit, circle pit i unoszące się kłęby kurzu (sama tego kilkukrotnie doświadczyłam na koncertach Idles), a w porównaniu z tym obrazkiem, "Crawler" to raczej standing party. Zespół z Bristolu tym razem dał nieco wytchnienia instrumentom i zamiast pędzić do przodu pod wpływem złości i niezadowolenia, spogląda w głąb siebie, poddaje się refleksji i rozprawia z własnymi emocjami.
Album rozpoczyna się spokojnie, od mrocznego "MTT 420 RR", gdzie Joe Talbot analizuje wypadek samochodowy, który spowodował pod wpływem substancji odurzających. Dotąd nie słyszałam go w takim wydaniu, ale jak się później okaże, podobnych momentów zaskoczenia znajdzie się tutaj jeszcze kilka. Ten sam motyw tekstowy powraca także w "Car Crash" - jednym z najmocniejszych momentów płyty.
"Crawler" jest najbardziej różnorodnym albumem w karierze zespołu, energia przebiega na nim sinusoidalnie, z wieloma punktami zwrotnymi. Z jednej strony może wydawać się nierówny, ale z drugiej sprawia wrażenie dobrze zbalansowanego, z wyważonym środkiem ciężkości usytuowanym mniej więcej w połowie ("Crawl!"). Buzujące emocje, które na wcześniejszych wydawnictwach zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej wrzały, teraz się uspokoiły, ale to tylko pozory. Na "Crawler" główną rolę odgrywają nastrój i napięcie kreowane przez Talbota, a spokojniejszy charakter niektórych utworów sprawia, że odczucia są dodatkowo wzmocnione.
Jednym z najciekawszych utworów albumu jest niemalże soulowa ballada "The Beachland Ballroom" ukazująca poczucia zagubienia i przełamywanie go. To pierwszy kawałek, w którym Talbot pokazał się od bardziej lirycznej strony. Z kolei "Progress" wraz z poprzedzającym go trzydziestosekundowym "Kelechi" przenoszą w rozmytą, zamgloną przestrzeń snów, w której jak mantra powtarzane są słowa: As heavy as my bones were, I don't wanna feel myself get high/As good as your grace was, I don't wanna feel myself come down. Wystarczy zamknąć oczy, by odlecieć do krainy, której Idles jeszcze nigdy wcześniej nie eksplorowało. Te poszukiwania pokazują, że zespół nie tylko nie boi się eksperymentować, ale także przychodzi mu to z dużą swobodą.
Talbot nieco odszedł od społeczno-politycznych zagadnień, by skupić się na przeżyciach i historiach, których doświadczył. Jest tego sporo - poza wspomnianym wcześniej wypadkiem samochodowym, opowiada o zmaganiach z uzależnieniem od narkotyków; o relacji z matką, która również była uzależniona, a którą później się opiekował; o utracie dziecka. "Crawler" dotyka w największym stopniu osobistych tragedii, demonów i traum, z którymi wokalista mierzy się od dawna. Zakończenie nie jest spektakularne, płytę wieńczy utwór "The End", gdzie lider Idles dochodzi do wniosku: In spite of it all, life is beautiful.
Czy "Crawler" jest lepszy od "Ultra Mono", "Joy as an Act of Resistance" albo "Brutalism"? Nie ma na to jednej odpowiedzi. Na pewno jest najbardziej intymnym, bezpośrednim i odważnym albumem, jaki Idles dotąd wydało, co już czyni go wyjątkowym, a próby wyjścia poza utarte schematy w postaci "The Beachland Ballroom" czy "Progress" wywołują raczej ekscytację niż rozczarowanie. To ciekawy zwrot w dyskografii grupy, który docenią przede wszystkim osoby przesycone napompowanymi energią hitami z poprzednich wydawnictw.
Partisan/2021