Mateusz Sroczyński: Pożegnanie się z wokalistą po sześciu latach istnienia zespołu to chyba jak zaczynanie od nowa? Nie macie poczucia, że wyjście do słuchaczy w nowej konfiguracji to drugi debiut, po którym następuje kolejna, być może trudniejsza, weryfikacja?
Igor Stobiecki: No, tak jest... Decyzja o zakończeniu współpracy z Iwem nie była łatwa. To były długie tygodnie debatowania o tym, czy jest to właściwe rozwiązanie, czy nie, ale w pewnym momencie po prostu drogi i wizje się rozjeżdżają i trzeba zdecydować, w którą stronę pójść, żeby to dalej mogło funkcjonować. Myślę, że ten czas na początku był dla nas trochę trudny, zwłaszcza pierwszy koncert. Widać było, że się dosyć stresowaliśmy. Ja na pewno, Tomek chyba też, bo to była zupełnie nowa rola dla nas jako wokalistów.
Tomek Sojka: No wiesz, takie rip it up and start again w sumie. Klasyczek.
W okrojonym składzie zagraliście już trochę koncertów. Jakie były reakcje publiczności na zmianę?
IS: Często było tak, że po koncertach ludzie do nas podchodzili i mówili, że słuchali nas na Spotify i spodziewali się czegoś zupełnie innego, ale zawsze to były reakcje na plus.
TS: Tak, głównie były właśnie na plus, docenili zwłaszcza śpiew.
Kacper Kot: Przyjmowaliśmy też krytyczne komentarze, ale to zawsze była konstruktywna rozmowa.
Pytam o to, bo odejście tak charakterystycznego frontmana rzadko kiedy przekłada się na entuzjazm publiczności, a i z sukcesem artystycznym bywa różnie. Wiem, że w oryginalnym składzie pojawiły się między wami nieporozumienia i ta zmiana z pewnością dobrze wam zrobiła w kwestii higieny relacji w zespole, do tego być może uwypukliła widoczność waszej czwórki jako twórców, ale trudno sobie wyobrazić, żeby na przykład Republika poradziła sobie bez Grzegorza Ciechowskiego, Świetliki bez Marcina Świetlickiego czy Klaus Mitffoch bez Lecha Janerki. Może tym ostatnim raz się udało, ale tam skład zmienił się znacznie bardziej.
TS: My nie mamy na pewno poziomu Republiki czy Klausa Mitffocha, jesteśmy stosunkowo cały czas na starcie, jesteśmy notorycznymi debiutantami...
IS: Jak pewien inny zespół z Poznania [śmiech].
TS: Dokładnie [śmiech]. Startowanie kolejny raz nie jest jak dla mnie żadnym wyzwaniem. Nie mamy wielkich oczekiwań. Zmieniło się częściowo grono osób, do którego docieramy. Niektórym z nich się podoba, a niektórym nie. Normalka w sumie. Zmieniło się to, że nie jest już tak teatralnie na koncertach, jest bardziej klasycznie koncertowo. Porzuciliśmy jedną estetykę wykonu, żeby móc eksplorować inne, nawet te bardziej standardowe. Nie skupiać się tylko na jednej, alternatywno-poetyckiej.
IS: Zmieniła się też temperatura na koncertach. Ludzie często podchodzą i mówią, że widać nasze mega zgranie, że tutaj wszyscy się po równo dobrze bawią, jakby nastąpiło wyrównanie naszych poziomów i energii. Cały czas pracujemy nad performancem, ale podążamy obraną drogą. Ostatni koncert, zagrany w ramach Luta Festu, pokazał, że ludzie kupują to, co robimy. I to bezgranicznie. Otwieraliśmy festiwal o 15.00, w pełnym słońcu, a i tak było bardzo dużo ludzi, którzy mega dobrze na nas zareagowali.
Tomek powiedział mi jakiś czas temu, że podczas jednego z pierwszych waszych koncertów bez Iwa ktoś podszedł do niego i powiedział, że brzmicie jak Swans, tylko bardziej generycznie. Cokolwiek to znaczy.
TS: Nasza publiczność lubi muzykę, która dla przeciętnego słuchacza będzie bardziej eksperymentalna i reprezentuje ją na przykład Swans. Ogólnie odbiór od tej jednej osoby był dobry, ale to porównanie było całkiem śmieszne. Że niby jesteś już w tej niszy zespołów, które są uważane za dziwne, za inne czy nawet jakoś trochę odstrzelone, i ktoś ci mówi, że jesteś w tym generyczny.
Teraz wokalistami zostali Igor i Tomek. Jak ta decyzja zapadła? Losowanie?
IS: Pierwotny zamysł był taki, że wszyscy będziemy śpiewali, ale życie to zweryfikowało. Nauka śpiewania dla całej sekcji wymaga skupienia się na trzysta procent, a nie tylko na dwieście. Mnie na początku granie i śpiewanie na raz w ogóle nie szło, teraz jest znacznie lepiej. Kacper świadomie podjął decyzję, że nie będzie śpiewać.
KK: Tak, dla mnie ważniejsze jest to, żeby trzymać zespół w ryzach i prowadzić aranż.
TS: Dla nas - i dla Igora - to jest coś całkiem nowego, żeby grać i śpiewać, ale widzimy postępy z koncertu na koncert. Pozwala to nam na coraz swobodniejszą zabawę instrumentami, czyli coś, co robiliśmy zasadniczo wcześniej, a w czym śpiewanie nas zaczęło hamować.
IS: Przez to teraz Kuba albo Kacper muszą się bardziej wysilać muzycznie, żebyśmy mogli pośpiewać.
Na koncertach słychać, że zabawy brzmieniem jest teraz dużo więcej. Przede wszystkim nabraliście ciężaru. To się dzieje naturalnie, gdy jest się zespołem po przejściach?
Jakub Walczak: Można powiedzieć, że ten ciężar - również od strony instrumentalnej - siedział w nas od pewnego czasu i teraz znalazł ujście. Możliwe, że był nam potrzebny taki punkt kulminacyjny, w wyniku którego każdy z nas nabrał więcej pewności w wyrażaniu uczuć i zaczęliśmy to przelewać w granie na żywo. To bardzo fajny etap naszego rozwoju, jedne rzeczy popychają inne dalej. Dla mnie jako gitarzysty otworzył się portal do nowego świata, jeśli chodzi o brzmienia, możliwość dodawania tej gitary, kiedy jest więcej wokalistów. To wiele zmienia w podejściu do tego instrumentu. Myślę, że przed nami bardzo ciekawa przyszłość.
Otworzyliście się też na improwizację. Wcześniej nie było na nią miejsca, bo głupio było zostawić wokalistę bezczynnym na scenie?
IS: Kiedy widziałeś nas ostatnio w Krakowie, to był jednak trochę inny okres. Wydaje mi się teraz, że po głębszym przepracowaniu tego improwizowanego formatu, złapaliśmy na nowo luz. Fakt, kiedy jest jeszcze jedna osoba, która na niczym nie gra, to taka część koncertu przechodzi bardzo szybko do powtórzenia refrenu piosenki lub kolejnego kawałka. Teraz możemy się trochę bardziej pokazać z innej strony, bo wystarczy jedno spojrzenia na kolegę i wiesz, że będziemy na chwilę odjeżdżać.
TS: Myślę że nasz rozwój w improwizowaniu nie jest kwestią składu zespołu, a wzrostu świadomości muzycznej. To był zawsze istotny element naszego grania. Nie marnujemy czasu, a umiejętności nam rosną, nawet wcześniej wspomniana nauka śpiewu i grania naraz nie hamuje go. Ba! odnoszę wrażenie że improwizacja będzie widoczna coraz bardziej, ja już zaczynam odczuwać, że umiejętność śpiewania i grania zaczynają się napędzać nawzajem.
EP-ka pod tajemniczym tytułem "Oczy szum i o! Bagna", której premiera ma się odbyć w drugiej połowie sierpnia, będzie pierwszym waszym wydawnictwem po zmianie i wydaje się dość interesująca formalnie. Z trzech utworów, które się na niej znajdą, tylko jeden z nich będzie w pełni autorski. To świadoma decyzja wynikająca z ostrożności czy raczej przypadek?
TS: Jak najbardziej świadoma ostrożność.
IS: To jest ostateczne zmierzenie się z nową sytuacją. Na "Sąsiada" [singiel "Dobranoc, sąsiedzie"] mieliśmy taki pomysł, że to będzie po prostu singiel. Dopiero później wyewoluowało to w coś większego. Natomiast ostatni utwór to jest ciekawy przypadek, bo napisaliśmy go we czterech. Każdy dołożył do niego swoją cegiełkę. Zarówno tekstowo, jak i muzycznie. A tytuł jest kumulacją tego, co usłyszeć można na płycie. Jest to historia opowiedziana w niechronologiczny sposób, są tam śmierć, szaleństwo i morderstwo. Bagna kojarzą się z tymi wszystkimi elementami, a przy okazji są na tyle tajemnicze, że ich sekrety nigdy nie wypływają na światło dzienne. Wszystko, co się tam wydarzy możesz poznać tylko poprzez szepty, które niekoniecznie muszą być prawdziwe.
Ten jedyny autorski numer to właśnie "Domek na bagnie", który ma nawiązywać do serii gier "Gothic".
IS: Też. Dla osób, które grały w serię "Gothic" to dosyć oczywiste. Tym, które nie grały wytłumaczę. Są tam pewne obozy, jeden z nich to Obóz na Bagnie, gdzie społeczeństwo jest podzielone na kasty - są nowicjusze, strażnicy świątyni i guru. Wierzy się tam w bożka Śniącego, zsyła on sny i obiecuje wolność, ale na końcu okazuje się demonem... Spoiler dla tych, którzy nie grali w tę dwudziestoparoletnią grę. Nie płaci się w tym obozie za ochronę, nie ma przemocy, trzeba ciężko pracować i modlić się. Prawdziwa idylla i jakiś podstawowy sens istnienia. Na bagnie, głębiej, za obozem, znajduje się domek, w którym mieszka jeden z nowicjuszy - jest poza tym wszystkim. Dostrzega, że otacza go kompletnie pozbawiona sensu fikcja. To niby taka mała rzecz w tej grze, ale idealnie oddaje współczesny nastrój. Każdy ma dość funkcjonowania w społeczeństwach ściśle ustrukturyzowanych, w których niewiele od nas zależy. Każdy potrzebuje azylu, którym jest w tym przypadku domek na bagnie. Kto grał w "Gothica", pewnie wie, że Śniący zsyła różne wizje i ten utwór może być właśnie wizją takiego azylu.
TS: Zagłębiliśmy się w postmodernistyczne podejście do sztuki. Nie staramy się na siłę wymyślać nowych form, tylko tworzyć teksty pomiędzy nimi, uzupełniać je i zagęszczać. Robimy wybiegi w stronę rzeczy coraz mniej dookreślonych, więc z jednej strony faktycznie jest ten wątek polityczno-społeczny, o którym powiedział Igor, a z drugiej strony aspekt samej gry, czyli przywoływanie demonów i jaranie bagiennego zielska. Jeśli ktoś szuka czegoś takiego w tym tekście, też to znajdzie.
Przygotowaliście też interpretację podlaskiej pieśni pogrzebowej, kawałek "Dobranoc, sąsiedzie". Faktycznie jest postmodernistycznie. Najbardziej posądzałbym o ten pomysł Tomka, za sprawą jego spirytualistycznych zainteresowań, ale jakim cudem włączyliście coś takiego do repertuaru?
TS: Wymyśliłem kiedyś całkiem prosty riff, znaleźliśmy momentalnie jakiś pasujący do niego tekst, więc koncept utworu powstał może w piętnaście minut.
IS: Wtedy był okres Halloween i powiedziałem chłopakom: Kurde, może byśmy coś zrobili w ten deseń. Zbiegło się to z ogólną fazą na ekranizację "Chłopów", z serialem "1670", a więc ludowość, i my się wtedy zastanawialiśmy, czy może by czegoś z tej estetyki nie wziąć... Nie będę czarował - kiedy nad tym pracowaliśmy, mieliśmy jeszcze dużo innych rozgrzebanych tekstów, ale nie były na tyle dopracowane, żeby stwierdzić: Dobrze, weźmy to i nagrajmy. To był trochę asekuracyjny wybieg, bo tekst jest wzięty z tradycji ludowej, a one mają to do siebie, że są rytmicznie. Można ich używać w ciekawy sposób, co jest bardzo dobrze udokumentowane w polskiej muzyce. Wiele zespołów nagrało coś ludowego.
TS: Poza tym jesteśmy miłymi chłopcami, którzy zachowują dobro narodowe [śmiech].
Niejednokrotnie widziałem na waszych koncertach, że dużą część publiczności stanowiły osoby potencjalnie związane z subkulturą gotycką, więc wyczułem, że za "Dobranoc, sąsiedzie" może stać jednak jakaś ironia. Że owszem, będzie grobowo, będzie śmiertelnie, ale nie tak, jak sobie to wszyscy wyobrażają, bo zagracie po prostu ludową pieśń z Podlasia.
IS: To w tym wszystkim jest najśmieszniejsze, bo kiedy robiliśmy research, znaleźliśmy ludowe pieśni pogrzebowe i do tego z Podlasia, konkretnie z miejscowości Bajki-Zalesie. Pomyśleliśmy, że bierzemy to w ciemno [śmiech].
JW: W naszych początkach mocno cisnęliśmy w całą tę "martwą dyskotekę", stylistykę śmierci i tańca. Można powiedzieć, że podprogowo motyw tej pieśni pociągnął nas dalej, zadziałał jak wspólny mianownik tego, co możemy robić w nowym składzie i co łączy nas z wcześniejszym okresem. Myślę, że jesteśmy w stanie odnaleźć się w mocnych przeskokach pomiędzy gatunkami i jednocześnie dodawać coś od siebie w taki sposób, by nie było wrażenia, że to jest skrajnie "nie nasze", ale właśnie "nasze". Każdy taki utwór, który robimy na tej zasadzie. Bardziej nas inspiruje to, żeby następny robić w innym stylu i pozwala odkrywać się nam jeszcze lepiej.
TS: Trochę nas teraz porównam do Black Sabbath. No wiesz, nazywamy się Lunatycy Martwej Dyskoteki - nie możemy grać o jakichś słodkościach, musimy śpiewać coś o śmierci, tak jak oni musieli śpiewać o mroku. Nie możemy zacząć śpiewać piosenek o kowbojach albo fioletowych chmurkach czy karuzelach.
Ale o kowbojach już śpiewacie, przecież gracie utwór "Rodeo".
IS: To będzie na naszej drugiej EP-ce, którą - jak bogi pozwolą - wydamy też w tym roku.
Wracając do śmierci, w waszym przypadku wydaje się, że jest ciągła potrzeba, by całą tę śmiertelność przełamać dziwacznym, zwichrowanym, być może nawet postmodernistycznym poczuciem humoru.
IS: Jest, bo śmierć jest w gruncie rzeczy śmieszna. Żyjesz sobie osiemdziesiąty lat i nagle bach! - umierasz.
TS: Mnie się ostatnio wydarzyła taka śmieszna historia... Gościu miał siedemdziesiąt ileś lat, żył spokojnie, dożył poczciwej starości w domu opieki dla osób starszych. Wyjechał na wózeczku na balkon, żeby zajarać szluga, ten szlug mu spadł na poduszkę, no i się spalił. Z jednej strony faktycznie smutne i przykre, że tak skończył, ale z drugiej strony... Damn, boi. Byłeś już tak blisko wymarzonej przez wielu mety.
IS: W utworze "Rodeo" śpiewamy o byciu takim macho, który próbuje ujeżdżać byka i wystarczy jedno fiknięcie, a lądujesz na wózku albo umierasz. To jest trochę głupie po prostu.
JW: Świadomość śmierci motywuje nas też trochę bardziej do pracy, bo się okazuje, że nie mamy wiele czasu [śmiech]. Śmierć to jest nasz główny deadline. A śmiech nas wszystkich teraz świadczy o tym, że każdy z nas ma dosyć mroczne poczucie humoru. Także poza próbami łączy nas dialog o śmierci i śmiech z siebie nawzajem.
Najbardziej naturalne w tym zestawie nieautorskich utworów wydają się "Spojrzenia", czyli cover zimnofalowego, radomskiego zespołu Deszcz, działającego w latach 90., w którym ojciec Igora grał na basie. Podobno to jeden z pierwszych utworów, jakie w ogóle zaczęliście grać razem jako Lunatycy Martwej Dyskoteki.
IS: Z aktualnego seta koncertowego to jest rzecz, która najdłużej z nami jest. Graliśmy to jeszcze przed "Gwarną". Długo nam ten utwór towarzyszy, wykonywaliśmy go jeszcze z Iwem. Po zmianie został trochę przearanżowany w stosunku do wczesnych wersji, ale teraz będzie osobista wycieczka... Kiedy byłem dzieciakiem, gitara stała w domu, a tata coś tam opowiadał o tym, że kiedyś grał. W którymś momencie zainteresowałem się tym i poprosiłem go, żeby mi poopowiadał trochę więcej. To były akurat początki YouTube'a i któryś ze znajomych taty wrzucił utwór "Spojrzenia" w wersji koncertowej. Kiedyś ją udostępnialiśmy u siebie na fanpage'u, a na Instagrama wrzucamy czasem porównanie naszej wersji z oryginalną - jak to brzmiało kiedyś, w 1991 roku, a jak brzmi teraz. Jak to zobaczyłem po raz pierwszy, pomyślałem: Wow, to mój tata robił takie rzeczy z kumplami?! Później jakimś cudem udało się zgrać cały ten koncert na płytę i jest gdzieś w zbiorach mojego taty. Tam jest w ogóle kopalnia genialnych utworów, ten zespół miał ogromny potencjał, ale niestety tak bywa, że nie udaje się wszystkim. Wtedy też nie było łatwych warunków do grania i prowadzenia działalności artystycznej. Mnie to zawsze imponowało i miałem w serduszku ten utwór. Traktuję go bardzo osobiście, a ta nasza wersja jest trochę po to, żeby uhonorować to, co mój tata kiedyś robił muzycznie z kolegami.
TS: To się wszystko fajnie spina na tej EP-ce. Najpierw masz utwór, w którym główny bohater umiera, w kolejnym cofa się w czasie, później jest w przyszłości, a na koniec, cytując Nikosa Kazandzakisa, autora "Zorby", wypływasz ze ścieków. Cykl reinkarnacji skończony. Te trzy utwory to jest nasz trójkąt przepoczwarzenia. Pracując nad nimi, byliśmy w bardzo krótkim czasie w sumie wszędzie, we wszystkich stanach.
Jak się dalej potoczyły losy zespołu Deszcz? Znalezienie materiałów o nim graniczy z cudem.
IS: Mój tata, Jerzy Stobiecki, porzucił działalność muzyczną. Pan Michał "Miklosz" Rzodeczko, który śpiewał, dalej działa muzycznie, ale w dużo mniejszym zakresie. Bartek Olszewski, który był klawiszowcem, też coś przez chwilę robił. Wszyscy dorośli, pozakładali rodziny, było ciężej. Co do pana Piotra Roli, który był gitarzystą, to nie pamiętam, jak się potoczyły jego losy. Z tego, co z tatą kiedyś rozmawiałem, pamiętam, że nie porzucił całkowicie gitary. Niestety, ich perkusista Grzegorz "Japa" Jęczykowski zmarł młodo. Bardzo szkoda, że nie grali dalej, bo był tam ogromny potencjał. Myślę, że mieli szanse na wygranie Jarocina.
Wasza relacja z festiwalem w Jarocinie też nie jest najlepsza... Ile już razy was odrzucili? Pięć?
IS: Na coś takiego mówimy już po prostu poniedziałek [śmiech].
TS: Pasmo niepowodzeń dodaje nam autentyczności.
IS: I tak się będziemy dalej tam zgłaszać, no bo co mamy robić? Rok bez zgłoszenia się na Jarocin to rok stracony.
TS: W tym roku znajomi z Willi Kosmos wygrali konkurs, znajome ze Szklanych Oczu się w końcu w ogóle dostały... A nuż uśmiechnie się do nas gwiazdka jarocińska.
IS: Co roku jesteśmy bardzo blisko tego finału, bo zawsze dostaje się ktoś ze znajomych, z którymi graliśmy.
TS: W roli supportu jesteśmy szczęśliwym amuletem.
IS: Pomagamy wszystkim, tylko nie sobie.
Wróćmy jeszcze na chwilę do wątku Deszczu i Radomia. W latach 90. istniał w tym mieście jakiś alternatywny ferment czy Deszcz był raczej jednym z niewielu pojedynczych zespołów?
IS: Było dużo załóg, które kręciły się po blokowisku Ustronie. Rzecz w tym, że w latach 90. nie było tam zbyt wiele możliwości do grania. Rozmawiałem kiedyś o tym z tatą - wyglądało to mniej więcej tak, że miałeś jeden miejski przegląd muzyczny, który dawał możliwość zagrania. Były przeglądy powiatowe, wojewódzkie, międzywojewódzkie i ogólnokrajowe. No i był jeszcze ten Jarocin. Zespołów było stosunkowo sporo, ale nie miały swojej przestrzeni. Fragment koncertu Deszczu z 1991, który został uwieczniony na wspomnianym nagraniu, pochodzi z dawnej hali Radoskóru, gdzie odbywały się takie koncerty. Podobno zawsze było tam dużo ludzi. Deszcz miał tam również próby. Tutaj warto podkreślić, że zespołowi bardzo pomógł Jan Szary. Osoba niesamowita dla świata muzyki w Radomiu. Jak wspomniał mi Bartek Olszewski, pan Jan był cudowny. Jego podejście do instrumentu było magiczne. Gitara, klawisz czy jakikolwiek inny instrument. Podobno był wymagający, tak jak i sam dbał o najwyższy poziom zagranych przez niego nut. Pomagał im z instrumentami, radził w czasie komponowania i tak dalej. Ta radomska nowa fala jest trochę udokumentowana na jednym portalu, takim internetowym zinie Bunkier ZIN, który się zajmuje radomską muzyką alternatywną z przełomu wieków, ale też obecną. Jest sporo informacji o zespołach z tamtych czasów.
Skoro mówimy o lokalnych scenach, należy wspomnieć, że jeszcze jedną istotną odnogą waszej działalności jest Poznańska Giełda Płytowa, czyli cykliczne wydarzenie, które ma służyć integracji sceny poznańskiej.
IS: Tak, jesteśmy katalizatorem tego przedsięwzięcia. Z Tomaszkiem co roku od trzech lat szykujemy Giełdę i jest to dla nas bardzo ważne, żeby ludzie ze sobą gadali, spotykali się, wymieniali doświadczenia, wymieniali się wiedzą i umiejętnościami. Żeby można było mówić, że istnieje coś takiego jak poznańska scena muzyczna. Że ona jest, że jest zróżnicowana, ale solidarna ze sobą.
TS: W większości miejsc scena muzyczna działa na zasadzie znajomości, przebywania w tych samych klubach i salkach prób... Taka jej natura.
Jak choćby Wrocław, najlepszy przykład.
TS: Tak jest, Wrocław bardzo. Tamtejsza scena jest oparta na muzykach, którzy grają nawzajem w swoich zespołach. U nas podobnie - Willa Kosmos, Renmin Ribao, całe Koty Records, wytwórnia Peleton... Astrokot zrobił kiedyś cała mapę powiązań międzyzespołowych w Poznaniu. Marzy nam się dorzuć swoje trzy grosze do tego tygla w bardziej sformalizowanej formie, zrobić z tego taki movement kulturowy. We Wrocławiu jest zresztą podobny sposób działania, poza tym mają lokalny showcase WrOFFław, inspirowaliśmy się tym.
IS: Oni byli pierwsi, my trochę bazujemy na tych wrocławskich rozwiązaniach, ale dostosowując je do siebie i mając na to swój alternatywny pomysł. U nich nie ma czegoś takiego, co mamy my. Chodzi właśnie o te płyty, które zespoły przynoszą razem z merchem i które można sprzedać. To był nasz punkt wyjścia. Spotkajmy się, zróbmy coś razem.
TS: To się odbywa we wrześniu, przez sezonem koncertowym, więc ludzie mają za dużo tego merchu.
IS: My po pandemii zostaliśmy z bardzo dużą ilością płytek, niewiele posprzedawaliśmy. Ale byli tacy, co dużo sprzedali. W czasie pierwszej edycji, przykładowo, Ranko Ukulele cieszyła się dużym zainteresowaniem. To taka nasza naczelna headlinerka.
Wydaje mi się, z perspektywy zewnętrznego obserwatora, że w Poznaniu brakuje transparentnej, wzajemnej widoczności środowisk. Jeden z organizatorów Spontaneous Live Series i Spontaneous Music Festival, gdy z nim jakiś czas temu rozmawiałem, nie miał pojęcia o tym, że istnieje społeczność VAR Gallery, z którą Tomek jest związany jako Bucefau, was jako zespół kojarzył jak przez mgłę. Pamiętam też, że Tomek o Spontaneous Live Series i Spontaneous Music Festival w ogóle do niedawna nie słyszał.
IS: Tak to trochę jest w tym Poznaniu, że każdy sobie rzepkę skrobie. Społeczności są skumulowane albo wokół zespołów, albo wokół salek czy grup znajomych. My trochę inaczej funkcjonujemy, bo nie jesteśmy urodzonymi poznaniakami. Nie mieszkamy tutaj od wielu lat, inne odczucia mają pewnie ludzie, którzy tu żyją od dziecka. Przykładowo Piotrek Kołodyński, który prowadzi Oysterboya, Terrific Sunday i gra też w Muchach, ma zupełnie inne doświadczenia, innych znajomych, z którymi tworzy część tej sceny poznańskiej. Wynika to z tego, że się tutaj urodził i od zawsze jest związany z jakąś częścią tej sceny.
Macie już dalsze plany na okres po wydaniu EP-ki?
KK: Wydać kolejną EP-kę w jak najkrótszym czasie, jeszcze w tym roku. Będziemy mieć też utwór nagrany z panem Marcinem Świetlickim.
IS: Myślimy też o nowej płycie, zaczynamy gromadzić materiał. Mamy na to już pewien koncept ustalony.
TS: Będzie folkowo i grindcore'owo.
IS: Będzie postmodernistycznie i bardzo wolno.
JW: I biesiadnie!
IS: EP-ka ukaże się 20 sierpnia. Będziemy mieć zamkniętą sprawę ponownego debiutu. Potem właśnie ten utwór z Marcinem Świetlickim i wjedziemy z drugą EP-ką na pełnym gazie. Będzie dużo mocniejsza, jak za starych dobrych czasów. Jesteśmy już dwa kroki do przodu, myślimy o tym, co będziemy robić w przyszłym roku. Wbrew obiegowej opinii, dalej działamy, jest nam miło ze sobą, dobrze się bawimy i dalej nam się chce to robić.
Właśnie, między innymi dzięki Marcinowi Świetlickiemu dość mocno wypłynęliście, grając jeszcze w starym składzie. Do dziś odczuwacie wpływ koncertowania u boku Świetlików czy Elektrycznych Gitar, czyli większych zespołów, które swego czasu szczególnie was doceniły i wsparły? To się realnie przekłada na rozpoznawalność wśród określonej publiczności?
IS: Ludzie dalej kojarzą, że graliśmy przed Świetlikami. Kiedy byłem na WrOFFie, to tamtejsza publiczność właśnie stąd nas znała. W Poznaniu też tak dalej jest. Zostało z nami trochę ludzi, którzy byli podczas naszego pierwszego koncertu w Zamku [Centrum Kultury Zamek] przed Świetlikami. Zdarzają się jeszcze ludzie, którzy byli na naszym koncercie z Fiszem i Emade, ale z Elektrycznych Gitar nikt nas aktualnie nie kojarzy.
KK: Z Elektrycznymi Gitarami bardziej chodzi o to, że Piotr Łojek dograł się nam na pierwszą płytę, nagrał nam przepiękne partie na klawiszach. Bardziej będziemy kojarzeni z tą płytą niż z tym, co było wtedy na koncercie. Mam nadzieję, że tym, którzy tam wtedy byli, też jakoś zapadliśmy w pamięć.
TS: Tu jest też taka kwestia, że bliższa nam jest raczej publiczność i stylistyka idąca w kierunku Świetlików. Przez to z Elektrycznymi Gitarami było ciężej nawiązać dłuższą współpracę. Ale partie Piotra Łojka z pierwszej płyty są świetne, jesteśmy mu wdzięczni, że nam je nagrał.
IS: Łącznikiem pomiędzy nami a Elektrycznymi Gitarami był właśnie Iwo.
TS: Ta chwilowa współpraca to było jedno z kanonicznych wydarzeń w życiu, ale przed nami pewnie jeszcze więcej takich.
IS: Tak, w końcu nie mamy nawet trzydziestu lat.
TS: A to przecież dopiero pierwszy rok naszej działalności [śmiech].
fot. Lizawieta Dzienisienko (1, 3)
fot. Wojciech Augustyniak / Piątaesencja (2)