Jarosław Kowal: Wydawanie albumu po siedmiu latach przerwy to zaczynanie od początku czy wracacie mniej więcej w to samo miejsce, gdzie byliście wcześniej?
Michał Wiraszko: Mam nadzieję, że to nie jest powrót do miejsca, w którym byliśmy wcześniej, bo muzyka to wielka podróż, a każdą płytę traktuję jak nowy rozdział w "dzienniku zdarzeń". Płyta miała wyjść wcześniej. Myślę, że gdyby nie pandemia, ukazałaby się wiosną 2020 roku, więc byłaby to przerwa o półtora roku krótsza, choć nadal długa. Korzeni jej powstania należałoby się doszukiwać w dziesięcioleciu "Terroromansu" i pomyśle - na początku wydawać by się mogło szalonym - żeby spróbować ten album przypomnieć publiczności. Decyzja zapadła w 2017 roku, a rok później wróciliśmy na scenę na festiwalu Spring Break i okazało się, że chętnych do posłuchania nas było więcej, niż pozwalała na to przestrzeń klubu Blue Note. Echa tego koncertu rozeszły się tak daleko, że niedługo później posypały się propozycje kolejnych. Wydarzyło się wokół naszego powrotu znacznie więcej niż mogliśmy się spodziewać, więc zaczęliśmy myśleć o tym, żeby oprócz odgrywania starych piosenek, pokusić się o coś nowego. Kiedy już się zebraliśmy, faktycznie musieliśmy zaczynać od zera - musieliśmy szukać sali prób, odkurzyć instrumenty, musieliśmy przypomnieć sobie piosenki i na nowo nauczyć się funkcjonować w zespole. To bardzo specyficzny sposób życia.
Niedawno właściciel największej platformy streamingowej z muzyką przekonywał, że wydawanie albumów co trzy lata to za mało, a jedyną drogą do sukcesu jest nieustanne produkowanie nowego "contentu", ale czy wy chcecie ponownie dać się wciągnąć w tryby tej machiny, planować sobie kalendarz zgodnie z rytmem płyta-wiosenna trasa-letnie festiwale-jesienna trasa-nowa płyta?
Jestem ciekaw, czy ten model w ogóle jeszcze powróci - od czasu pojawienia się koronawirusa koncerty wiosenne i jesienne cały czas stoją pod znakiem zapytania. Myślę, że aż do ostatecznego wygaszenia epidemii głównym okresem koncertowania będzie lato i z tego powodu doszło też do dziwnego paradoksu - wydaliśmy album 16 lipca, co jeszcze trzy lata temu zakrawałoby o absurd. Mam wrażenie, że koniunktura - mówiąc brzydko - na zespół Muchy przychodzi co kilka lat. Myślę, że nie będziemy wracać do intensywnego modelu działania, który towarzyszył pierwszym czterem płytom. To było wymagające, pełne pracy i koncertowania ponad sześć lat i w końcu ta formuła musiała się wyczerpać, musieliśmy zwolnić. W tamtym okresie znacznie częściej żyłem na backstage'u i w busie niż w domu.
Kiedy wydawaliście pierwsze dwa albumy, indie rock sięgał w Polsce samego szczytu popularności, a wy wznieśliście się na tej fali bardzo wysoko. Kiedy nagrywaliście - nomen omen - "Powracającą falę" była to już raczej cofka, a obecnie zupełnie inna muzyka święci największe sukcesy. Nie kusiło was, żeby sięgnąć po syntezatory, dorzucić trapowy beat, hyperpopowy, przerysowany auto-tune albo zaprosić Quebo czy Matę do wykonania zwrotki?
Na albumy zapraszam przyjaciół. Jeżeli zaprzyjaźnię się z Matą, spalimy blanta albo pójdziemy razem w długą, to może wtedy coś razem nagramy. Gdybym nagrywał płytę solową i na gruncie słowa znalazłbym punkty wspólne z jakimś raperem, a on zaprosiłby swojego producenta, który dorzuciłby do tego trapowy beat, to widziałbym w tym naturalne, artystyczne zachowanie. Gdybym natomiast na piąty album rockowego zespołu miał na siłę wrzucać rapowy beat, bo akurat jest taka moda, to myślę, że bardzo szybko przestalibyśmy być poważnie traktowani. Zresztą jak wspomniałeś - wtedy na fali był indie rock, teraz jest trap, za dziesięć lat będzie coś innego. Te wszystkie mody są tylko nośnikiem. To, że Mata trafia dzisiaj do ludzi jest kwestią jego osobowości, a niekoniecznie środków wyrazu. Środek wyrazu może być przejściowy, osobowość zostaje na zawsze.
W mediach społecznościowych - czy to na oficjalnym, czy na prywatnym profilu - udostępniasz twórczość młodych twórców, na przykład Kamila Husseina, więc to chyba nie jest tak, że bronisz starego "rockowego ładu" i nie przyswajasz żadnej innej muzyki?
Nie, absolutnie nie. Nigdy nie chodziłem w skórze z ćwiekami i frędzlami [śmiech]. Próbuję na szybko przelecieć historię swoim muzycznych zainteresowań i chyba pierwszą fascynacją było Guns N' Roses, kiedy miałem dziewięć lat. Później przerzuciłem się na hip-hop - nie wiem dlaczego, po prostu zaczął na mnie mocniej działać, zwłaszcza Cypress Hill i Wu-Tang Clan. Później absolutnie zakochałem się w Kalibrze 44. Jeszcze później przyszła wielka miłość do zespołu The Doors - mam na regale pewnie kilkadziesiąt bootlegów i książek na temat tego zespołu - a później była dwuletnia fascynacja między innymi chasydzkim jazzem, wytwórnią Johna Zorna i awangardowym podejściem do muzyki instrumentalnej. Dopiero wtedy przyszła pora na indie rock, co sprzęgło się w czasie ze studiami. W rezultacie powstał zespół Muchy, z którym jestem związany od siedemnastu lat, ale to na pewno nie jest moje ostatnie słowo, jeżeli chodzi o działania artystyczne. Na pewno nigdy nie będę bronił reduty rock'n'rolla, uważam, że zacieśnianie sobie pola twórczego to najgorsze, co może zrobić artysta.
Słuchając albumu "Szaroróżowe", nie mam wrażenia, że za wszelką cenę zabiegacie o publiczność, która dorastała z "Notorycznymi debiutantami". Takie było założenie, żeby się nie powtarzać czy po tych kilku latach w naturalny sposób wyszła wam inna muzyka?
Zdecydowanie wyszła z nas w naturalny sposób. Nie było żadnych założeń, czuliśmy po prostu przyjemność z tego, co wychodziło nam z ust albo spod palców. Clou zawiera się w przekazie, w zwięzłości i naturalności narracji, w ładunku emocjonalnym.
Ale trochę nostalgiczni chyba jesteście? Słychać to przede wszystkim w "Lecie 2010" i widać w teledysku do tego utworu.
Jesteśmy sentymentalnymi facetami przed czterdziestką [śmiech]. Z młodością rozumianą jako coś beztroskiego - bo metryka to rzecz pochodnia, znam starych trzydziestolatków i młodych sześćdziesięciolatków - wypadałoby powoli kończyć. Fajnie do niej czasami wracać, a wydarzenia w Polsce i na świecie z ostatnich lat dodatkowo skłaniają do cofania się do "good ol' days", ale ten album jest dla nas pomostem do bezpiecznego przejścia ze starego świata do nowego. Chciałbym, żeby był takim pomostem również dla słuchaczy.
Przez ostatni rok spotykałem się z bardzo odmiennymi perspektywami na lockdown - jednym przysłużył się w działalności twórczej, dla innych był nerwowym okresem szukania nowego źródła dochodów. Jak ty się w tym czasie odnajdywałeś?
Od strony artystycznej jedynym sposobem, żeby nie zwariować było rzucenie się w wir pracy. Starałem się nie myśleć o niczym innym, tylko o tym, żeby coś nowego generować. Spodobałoby się to macherom od streamów [śmiech]. Generowałem "content". Wygenerowałem go dla Ewy Farnej, Lady Pank, Tomka Makowieckiego, Rosalie. czy Igo. Z drugiej strony martwica koncertowa sprawiła, że zarobki utkwiły w martwym punkcie. Było nerwowo, bo ile można wytrzymać na zapomogach? Siedzenie w domu nie pozwala zbierać nowych inspiracji, które dałoby się później przekuć na nowe dzieła. Postrzegam artystów jako przekaźniki energii, treści i emocji, a trudno przekazać coś wielkoformatowego z zamknięcia w czterech ścianach.
"Przesilenie", "Nie przeszkadzaj mi, bo tańczę" czy "Galanteria" to jedne z waszych najbardziej rozpoznawalnych utworów, pewnie też jedne z najbardziej wyczekiwanych podczas koncertów, ale czy granie ich nadal sprawia wam przyjemność?
Granie koncertów po kilku miesiącach w zamknięciu daje nam ogromną przyjemność [śmiech]. Gramy po dwie, dwie i pół godziny, cała ta przerwa sprawiła, że nie oszczędzamy się i każdy z nas zostawia na scenie zdrowie.
Chciałem zapytać, na jak daleki kompromis zamierzacie pójść przy tworzeniu koncertowej setlisty - czy będziecie grać nowy album w całości i ewentualnie kilka przebojów, czy jest inna koncepcja - ale skoro mówisz, że koncerty trwają dwie godziny, to pewnie nikt nie wyjdzie rozczarowany.
Gramy właściwie cały nowy album, do tego przekrojowo materiał ze wszystkich płyt. Łącznie robi się z tego ze dwadzieścia pięć piosenek.
Jesteście tuż po kameralnym prapremierowym koncercie w Poznaniu i zdecydowanie niekameralnym koncercie na festiwalu w Jarocinie - potrafisz już zdiagnozować, czy publiczności podobają się nowe utwory?
Jest absolutny szał na "Szaroróżowym", co jest zrozumiałe, bo od trzech miesięcy świetnie sobie radzi na listach przebojów. Tak dobrze, że przykrył drugi singiel - "Lato 2010" - ale nie możemy z tego powodu narzekać [śmiech]. Właśnie wyszedł singiel "22 godziny", który też jest tworem bardzo koncertowym, i zwłaszcza przy tych dwóch utworach reakcje są bardzo intensywne. Pojawiają się już chóralne śpiewy, ludzie szybko przyswajają teksty, które są przecież jeszcze świeże. Łatwo też zauważyć, że ogromne wrażenie robi "Nie tak", ale trudno to nazwać zabawą. Ludzie stoją mocno poruszeni, pełni zrozumienia. Zazwyczaj gramy ten utwór na sam koniec i zostawiamy z nim publiczność.
Sposób przygotowania do tak bardzo odmiennych występów różni się czy kiedy wychodzicie na scenę, to nie ma znaczenia jak wysoka jest i ile stoi przed nią osób?
To faktycznie były skrajnie odmienne koncerty - ten w Meskalinie zaczęliśmy dość późno i graliśmy bardzo długo, a ten w Jarocinie graliśmy jeszcze przed dziewiętnastą i trwał tylko pięćdziesiąt minut. Mieliśmy wrażenie, że dopiero skończyliśmy rozgrzewkę, a już trzeba zejść ze sceny. To są dwa odmienne wymiary spotkań z publicznością - festiwalowe jest krótkie i efektowne, ale prawdziwą satysfakcję przynosi dłuższy występ w klubie i bliskie spotkanie z publicznością.
Gdybyś miał określić procentowo, to ile czasu będziesz teraz poświęcał na Muchy, a ile na całą resztę swojej działalności?
Nigdy nie poświęcałem jednemu z moich dzieci - czy to w zakresie artystycznym, czy animacji kulturalnej - stu procent. Interesuje mnie działalność związana z muzyką od każdej strony - ze sceny, spod sceny, zza sceny. Ciągnie mnie do poznawania tego świata w każdym wymiarze. Myślę, że dla Much znajdę właściwe miejsce. Rozmawialiśmy na początku o modelu działania i myślę, że to już nie będzie gonitwa za kolejnymi płytami Much każdego roku. Myślę, że będziemy raczej jak Lech Janerka - raz na kilka lat album, który zostaje z ludźmi na zawsze. Tego bym sobie życzył.
fot. Krystian Daszkowski