Reżyserskiemu debiutowi Patricka Wilsona daleko do finezji, wyczucia i obeznania z horrorem jako gatunkiem, jakie stanowią cechy szczególne stylu Wana. Obydwaj nie stronią od odwoływania się do doskonale znanych sztuczek i wątków, ale z tą różnicą, że pierwszy wydaje się im usługiwać, drugi zarządzał nimi pewną ręką. Wilsonowi udało się jednak przypadkiem osiągnąć podobne rezultaty, jakie Wan osiągał z premedytacją (i do jakich dwóm poprzednim reżyserom było daleko) z tego prostego powodu, że jako aktor był zaangażowany w serię od samego początku i doskonale rozumie, co jest jej sercem.
Pierwsza część "Naznaczonego" wyniosła karierę dobiegającej wówczas siedemdziesiątki Lin Shaye na wyżyny. Chociaż miała już na koncie role w kultowych horrorach pokroju "Alone in the Dark", "Koszmaru z ulicy Wiązów", "Crittersów" czy "Ukrytego", w każdym z nich wcielała się w niewiele znaczące dla fabuł postacie z niewielkim czasem ekranowym. Od 2010 roku zaczęła jednak uchodzić za naczelną odtwórczynię postaci tajemniczej starszej pani, która potrafi dostrzec więcej niż pozwalałyby na to ograniczone ludzkie zmysły. Zaszufladkowanie raczej jej nie przeszkadzało, sprawdzała się świetnie nawet w słabszych filmach (chociażby w "Diabelskiej planszy Ouija"), ale wyłącznie pod warunkiem, że nie przyjmowała na siebie ciężaru głównych wątków fabularnych. Między innymi z tego powodu dwie wcześniejsze części "Naznaczonego" wypadły marnie i dlatego też "Czerwone drzwi" okazały się znacznie bardziej angażujące. Wilson wyczuł, co leży u podstaw tego świata - rodzina.
Jak pokazały "Horror Amityville" albo "Poltergeist", historie o duchach uderzają ze znacznie większa siłą, kiedy śmiertelne zagrożenie zawisa nad całymi, najlepiej szczęśliwymi rodzinami, zaczyna psuć ich jedność, oddalać od siebie poszczególnych członków i członkinie, straszy czymś metafizycznym, ale też bardzo realnym. W "Naznaczonym" przebrnęliśmy przez to wszystko w początkowych dwóch odsłonach, a Wilson zamiast się powtarzać, postanowił podjąć próbę ukazania drogi ku naprawie i ratunku, w ostatnim akcie do przesady podniosłą i nieco naiwnie optymistyczną, ale trudno odmówić jej serca i szczerości.
Na plus można odnotować uniknięcie recastingu - poza Kali, która w "jedynce" była niemowlęciem, cała rodzinka Lambertów wróciła w niezmienionym składzie. Losy każdej z tych osób potoczyły się inaczej - Andrew Astor nie występował w żadnej produkcji od dziesięciu lat, Ty Simpkins zaliczył występy w MCU, "Jurassic World" czy jako zaburzony młodzieniec w "Wielorybie" Darrena Aronofsky'ego - ale znajome, nieco starsze twarze pozwalają szybko zainteresować się losami ich postaci. Zwłaszcza relacją ojca (Wilson) z synem (Simpkins), którzy współdzielą dar i ciężar wchodzenia w Otchłań, gdzie utrapione dusze ostrzą sobie zęby na skonsumowanie ich życiodajnej energii, od razu, bez dodatkowego wprowadzenia uderza z dużą siłą, bo wiemy już, jak wiele przeszli w przeszłości.
Znajoma jest też Otchłań - ważne dla serii miejsce, bo zobrazowanie przenikania się światów było jednym z firmowych zagrań Wana. Ten mroczny oniryzm - przy całej swojej prostocie scenograficznej i rekwizytowej (mgła i latarnia) - potrafił pobudzić fantazję, a w "Czerwonych drzwiach" został całkiem sprawnie odtworzony, pokazany jako obszar żerowania drapieżników. One same atakują bronią podstawową - jump scarem, ale znowu chociaż jego sposób działania każdy doskonale zna, umiejętne posługiwanie się nim nie należy do łatwych zadań. Ordynarny, przeprowadzony bez odpowiedniego stopniowania napięcia i wpasowany nie w rytm jump scare potrafi skutecznie zniechęcić do kontynuowania seansu (jak chociażby ten najgorszy w ostatnich latach - parasol otwierany z głośnością eksplozji w "Rings" z 2017 roku); wykorzystywany z umiarem, jako naturalna konkluzja sceny przynosi chwilę ulgi i zdecydowana większość tych z piątego "Naznaczonego" potrafi nie tylko wywołać trudną do powstrzymania biologiczną reakcję podskoczenia w fotelu, ale przynosi również satysfakcję z przestraszenia się. Każdy, kto choćby otarł się o świat sztuki może wprawdzie z politowaniem uśmiechać się na widok tandetnego obrazu studenta ASP Daltona (Simpkins), który wzbudza tyle grozy, ile mogą wzbudzić okładki książkowych horrorów z kosza z przeceną do pięciu złotych, ale nie brakuje momentów trafiających - na skali komercyjnego horroru - w samo sedno.
Brakować może muzyki Josepha Bishary, choć on sam wraca (i jako kompozytor, i jako odtwórca roli demona z czerwonymi ustami). W jedynce te zaskakujące związki dźwięków stanowiły istotne źródło grozy, nie tyle podlegały scenom, co działały im na przekór. Skręcały w rejony awangardowe, niekiedy sprawiając wrażenie, jakby morderstwa dokonywano nie na ekranie, a na fortepianie. Tutaj muzyka jest wycofana, nastrojowa, nieuczciwe byłoby uznanie, że z tego powodu kiepska, ale na pewno pozbawiona cech charakterystycznych. To zresztą największy zarzut, jaki "Czerwonym drzwiom" można postawić - Wilson zbyt często kopiuje Wana, a tam, gdzie musi dopowiedzieć coś własnego, na ogół popada w banał i nadużywa patetycznego tonu. Jest bardzo zręcznym reżyserem tego, co wielu innych wyreżyserowało już przed nim.
Horrory pokroju "Naznaczonego" są potrzebne w czasach, kiedy jeszcze tylko kino grozy może być w całości autorskie, nieprzewidywalne i przy okazji dochodowe. Przypominają te prostsze, dosłowne początki gatunku, które jeżeli przywołane z zapałem i dobrze zrealizowane, wciąż stanowią satysfakcjonującą rozrywkę z dreszczykiem. Niewiele więcej, ale to i tak całkiem nieźle.
Naznaczony: Czerwone drzwi
Tytuł oryginalny: Insidious: The Red Door
Stany Zjednoczone, 2023
Blumhouse Productions
Reżyseria: Patrick Wilson
Obsada: Patrick Wilson, Ty Simpkins, Rose Byrne