Obraz artykułu Pułapka. Shyamalan bez kompleksów

Pułapka. Shyamalan bez kompleksów

57%

Pomysły M. Nighta Shyamalana są wyjątkowe, a w dodatku wciąż jest kojarzony z jednym z najbardziej zaskakujących zwrotów akcji w historii kina, tym z "Szóstego zmysłu". Dzisiaj traktowany jest jednak z rezerwą - przylgnęła do niego łata specjalisty od high conceptów, których nie potrafi rozwinąć i doprowadzić do końca, a "Pułapka" jest tego kolejnym przykładem. O tyle ciekawszym, że słabości przekuto w niej na atuty.

Największym wrogiem Shyamalana okazał się wcześnie osiągnięty sukces. Uwierzył, że jest wizjonerem, któremu Hollywood powinno udostępniać wszelkie zasoby konieczne do realizowania kolejnych arcydzieł, a każde słowo krytyki odrzucał, przeświadczony o niezrozumieniu jego geniuszu. Dopóki pozostawał przy tym twórcą dochodowym, przymykano na jego megalomanię oko, ale to mu nie wystarczało - pragnął uznania. W 2006 roku zrealizował "Kobietę w błękitnej wodzie" - napisaną o sobie i dla siebie, jako wyraz frustracji.

 

Głównym celem było przyćmienie "Szóstego zmysłu", coraz częściej wskazywanego jako szczytowy moment w karierze reżysera, a przecież trafił do kin w dniu jego dwudziestych dziewiątych urodzin. To rodziło frustracje, a frustracje pchają do impulsów, błędów i mierzenia w cudze, a nie własne oczekiwania. W "Kobiecie..." rezultatem tego stanu była próba zaimponowania krytykom kinem artystycznym i refleksyjnym. Próba utarciu nosa tym, którzy powątpiewali. Pochodzący z Indii filmowiec miał dowieść swojej wielkości, ale pokazał coś dokładnie odwrotnego.

 

Odtąd długo pozostawał skonfliktowany ze sobą. Zdarzały mu się kolejne intrygujące, ale nie w pełni wykorzystane pomysły ("Zdarzenie", "Old"), zdarzały się wyjątkowo dotkliwe porażki ("Ostatni Władca Wiatru", "1000 lat po Ziemi"), ale były też momenty zaskakujące udane - skromny komedio-horror "Wizyta" czy zeszłoroczna apokaliptyczna wizja zaaranżowana niemalże na scenę teatralną w "Pukając do drzwi". Ilekroć wydawało się jednak, że znowu łapie wiatr w żagle, chwilę później potykał się - jak po bardzo dobrym "Split" i jego kiepskiej kontynuacji "Glass", przyłączonej do tego samego świata, w którym rozgrywały się wydarzenia z "Niezniszczalnego" z 2000 roku. Przy tak nierównej filmografii "Pułapka" nie mogła wzbudzać żadnych oczekiwań. Rozczarowanie, powrót do formy - wszystko wchodziło w grę, a ostatecznie wyszło coś pomiędzy skrajnościami z przechyleniem na korzyść Shyamalana, który niczego nie próbuje już udowodnić. Zdaje się, że zaakceptował swoją pozycję jako autora wysokobudżetowego kina klasy B i wyciska z niej, co tylko potrafi.

W międzyczasie, przez dwie i pół dekady, uwarunkował publiczność do wyczekiwania wielkiego zwrotu akcji w ostatnim akcie, nieświadomie rzucając na siebie klątwę. Do jego filmów zasiada się z przeświadczeniem, że wszystko, co zobaczymy zostanie wkrótce odkręcone, dlatego kiedy już ze zwiastuna dowiadujemy się, kto jest seryjnym mordercą, na którego służby zastawiły tytułową pułapkę podczas wielkiego koncertu pop gwiazdy, od razu pojawia się odruch powątpiewania, czy aby na pewno fabuła zostanie rozegrana właśnie w taki sposób. "Pułapka" nie podąża jednak wydeptaną ścieżką wiodącą ku szokującemu zakończeniu. Nacisk położono na stałe wzmacnianie napięcia i jeżeli przymknąć oko na rozwleczony finał, udaje się ten kierunek utrzymać.

Shyamalan rzadko sięga po przemoc (najdalej posunął się w "Zdarzeniu"), do wiarygodnego zobrazowania seryjnego mordercy potrzebował innych metod. Nie wsparł się kamuflażowymi technikami w rodzaju wąskich kadrów, dużych zbliżeń i drżącego obiektywu, zamiast tego z premedytacją pozostawił wszelkie fizyczne konfrontacje poza kadrem. O działalności Rzeźnika wiemy z dialogów tyle, że porywa i ćwiartuje ofiary, ale nigdy nie widzimy go w działaniu i nie znamy rezultatów jego morderczej pasji. Nawet kiedy jeden z bohaterów pokazuje drugiemu niecenzurowane zdjęcie ofiary na telefonie, dla naszych oczu pozostaje niewidoczne. Powściągliwość sprawdza się, bo to nie jest klasyczna historia o bezwzględnym zabójcy igrającym z policją spod znaku "Zodiaka" albo "Kolekcjonera kości". Sytuacja jest odwrócona - to zbrodniarz zostaje przyparty do muru. Musi znaleźć sposób, by wydostać się z patowej sytuacji, a dzięki tej wolcie (i zajęciu pozycji dobrego ojca zabierającego córkę na koncert w początkowych scenach), trudno uniknąć sympatyzowania z nim i trzymania kciuków za jego ucieczkę.  

Josh Hartnett sprawnie wykorzystał ambiwalentne odczucia wywoływane przez swojego bohatera, wcielając się zarówno w oddanego rodzinie ojca i męża, jak i sprytnego socjopatę, pomiędzy którymi potrafi przełączać się w ułamku sekundy, jak po pstryknięciu przełącznika. Jego ciało pozostaje skrępowane przez konieczność dopasowania się do sytuacji, obecność obserwującej całą halę koncertową policji i własnej córki, ale mimika mówi wszystko. Hartnett wie, jak spojrzeć, uśmiechnąć się i zmarszczyć brwi, żeby zakomunikować, czy w danej chwili najchętniej pozbawiłby kogoś życia, czy zrobiłby wszystko, by spełnić zachciankę córki. Co ciekawe, żadne z tych wcieleń nie jest fałszywe. W "Ojczymie" z 1987 roku kiedy głowa rodziny zostaje zdemaskowana, odrzuca swoje łagodniejsze oblicze jako całkowicie udawane i wchodzi w tryb bezwzględnego zabijaki. Rzeźnik i Cooper pozostają jednak tą samą osobą, której główną motywacją do uniknięcia schwytania jest pragnienie obserwowania dorastających dzieci. W kinie komercyjnym tego rodzaju moralnych niejednoznaczności raczej się unika, celuje w dookreślenie, co jest czarne, a co białe, a przecież wiemy z historii, że niejeden zbrodniarz we własnym domu wykazywał się czułością i empatią.

 

Rys psychologiczny głównego bohatera fascynuje, ale bardziej niż umiejętnościami na miarę Dextera Morgana, odznacza się nieprawdopodobnie dużym szczęściem. Żeby uwierzyć w jego spryt w konfrontacji z FBI, konieczne będzie wzbicie się na wyżyny w zawieszaniu niewiary i przyznanie reżyserowi pozwolenia na oszukiwanie nas. Jak to na przykład możliwe, że hala koncertowa jest szczegółowo monitorowana, a jednak Cooper wślizguje się do pomieszczeń, podbiera przydatne przedmioty i dokonuje drobnych sabotaży kompletnie niezauważony? Kto będzie potrzebował zakotwiczenia "Pułapki" w sferze realizmu, szybko zniechęci się do kontynuowania seansu, co tyczy się nawet takich drobnostek jak pory dnia. Wiemy, że koncert Lady Raven (w tej roli Saleka Shyamalan, córka reżysera) odbywa się po godzinach pracy Cooper, wczesną jesienią, ale kiedy dobiega końca, słońce wciąż świeci. To mógł być jeden z tych popołudniowych występów dla młodzieży, jakie organizuje na przykład duet Bars and Melody, ale nawet on kończy o godzinie dziewiętnastej, a zachód słońca w Cincinnati pod koniec października przypada na 18.45... Lepiej w ogóle nie silić się na dywagowanie, co tutaj mogłoby wydarzyć się naprawdę, a czego za nic nie da się wybronić i przyjąć, że to jeden z tych filmów, które trzydzieści lat temu podbijały wypożyczalnie kaset wideo, bo każdy chciał zobaczyć ten absurd na własne oczy.

W podnoszeniu jego poziomu pomagają dodatkowo wątki poboczne, sprawiające wrażenie dopisanych na kolanie już w trakcie realizowania zdjęć. Wizje ze zmarłą, apodyktyczną matką przypominającą panią Bates z "Psychozy", zawzięta profilerka cytująca akademickie podręczniki (odpowiedniczka doktora Loomisa z "Halloween"), córka gnębiona przez rówieśniczki z klasy - każda z tych dygresji została potraktowana powierzchownie. Wycięcie ich nie pozostawiłoby żadnego uszczerbku na fabule czy stopniu zaangażowania. Istotną funkcję pełnią tylko wtedy, gdy oczekuje się czegoś "tak złego, że aż dobrego", ale nie na poziomie nieporadnego Tommy'ego Wiseau, tylko sprawnych i pomysłowych rzemieślników pokroju Briana Trencharda-Smitha albo Stuarta Gordona.

Shyamalan najpewniej z takim osądem nie do końca by się zgodził. Wśród inspiracji nie wymieniał klasyków giallo czy niskobudżetowych filmów o seryjnych mordercach z końca ubiegłego stulecia. Wskazał przede wszystkim na "Purple Rain" jako zrównoważone połączenie fabuły z muzyką oraz na faktycznie przeprowadzoną przez służby w 1985 roku operację Flagship, w ramach której aresztowano ponad stu przestępców zwabionych podstępem w jedno miejsce (wmówiono im, że wygrali bilety na mecze NFL). Pomysł na scenariusz przedstawił z kolei jako połączenie "Milczenia owiec" z koncertem Taylor Swift, co nie jest niezgodne z prawdą, bo z łatwością da się wyczuć, jakie miał ambicje, ale mimo ich niespełnienia, potrafi zatrzymać publiczność przed ekranem od pierwszej do ostatniej minuty i wciągnąć w ten niezaprzeczalnie oryginalny thriller.

Jak zawsze u Shyamalana, zarys fabuły jest interesujący, wykonanie do mniej więcej połowy angażujące, a później wszystko zaczyna się sypać. Sukces jego filmów można mierzyć skalą zniszczeń - im więcej z pierwotnego założenia przetrwa do napisów końcowych, tym lepiej, a że Hartnett znaczną część ciężaru wziął na własne barki, w "Pułapce" straty udało się ograniczyć do minimum. Co jednak najważniejsze, od reżysera nie uderzają dawna pretensjonalność i desperackie pragnienie kręcenia wiekopomnych dzieł. Być może wreszcie zrozumiał, że jego nisza to rozrywkowe kino klasy B, w którym może realizować najśmielsze fantazje i każde potknięcie z łatwością przemieniać w atut.


Pułapka
Tytuł oryginalny: Trap

USA/Wielka Brytania/Jemen, 2024

Reżyseria: M. Night Shyamalan

Obsada: Josh Hartnett, Ariel Donoghue, Saleka Shyamalan



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce