Obraz artykułu Bunt w niebie. Banda wywrotowych intelektualistów

Bunt w niebie. Banda wywrotowych intelektualistów

73%

Mając w głowie ostatnią płytę Nicka Cave'a i jej kaznodziejską wymowę, można nie dowierzać, że na początku artystycznej drogi australijski pieśniarz znajdował się w samym centrum piekła. Wraz z kolegami z The Birthday Party zgotował je sobie zresztą na własne życzenie i przekornie zaczął się w nim urządzać. Tę fascynującą historię obsesyjnego parcia ku ekstremum ocalił od zapomnienia ubiegłoroczny dokument "Bunt w niebie", który kilka dni temu trafił wreszcie na polskie ekrany.

Choć jest to w istocie film o piekle i najgłębszych odmętach szaleństwa, dowodzi także, że wiara chrześcijańska była wśród horyzontów Cave'a obecna już od czasów The Birthday Party. Bynajmniej nie jako siła ocalająca, jak na "Wild God", lecz jako katalizator do wyrażania tkwiących w jego umyśle makabrycznych wizji. To znamienne, że właśnie w poetyce Starego Testamentu Cave odnalazł język, który najlepiej nadawał się do pisania tekstów epatujących grozą. Moment, w którym Ian White dzieli się tym faktem z widzami doskonale koresponduje z początkową narracją przedstawiającą muzyków i ich motywacje.

 

Całą piątkę poznajemy bowiem jako bandę wywrotowych intelektualistów. Wzorowych uczniów, którzy zaczytywali się w lekturach spoza kanonu, cenili niezależność i chadzali własnymi ścieżkami. Tytułowy bunt w niebie to właściwie nic innego jak konfrontacyjna odpowiedź na nudne, przewidywalne i przeraźliwie spokojne życie nie tylko w Melbourne, ale w całej Australii. Z wypowiedzi bohaterów wynika, że w drugiej połowie lat 70. - podczas gdy oni fascynowali się Lou Reedem, Suicide, Davidem Bowie czy Roxie Music - w ich kraju próżno było szukać jakiegoś muzycznego fermentu rodzącego się na fali nowego rocka i zachodniej punkowej rewolucji. Pierwsza inkarnacja Birthday Party, czyli nastoletnia grupa The Boys Next Door, powstała właśnie z potrzeby wyłamania się z kulturalnej stagnacji. Puszczeni samopas chłopcy, wychowujący się bez większego nadzoru, dołączyli wreszcie do lokalnej niszowej bohemy, St Kilda scene, i szybko stali się ucieleśnieniem tego, przed czym ostrzegali ich rodzice. Muzyka - tak jak przedstawiał to dokument "The Death and Ressurection Show" z 2012 roku, poświęcony Killing Joke - otworzyła im furtkę do nadnaturalnych przeżyć i wywołała lawinę zatracenia.

Wypadkowa trudnych charakterów i dzielona przez wszystkich fascynacja transgresją zapoczątkowały całą późniejszą drogę zespołu na dno, przez którą autorzy filmu przeprowadzają nas licznymi archiwalnymi wyimkami z materiałów koncertowych nagranych na kasety VHS i adekwatnie mrocznymi krajobrazami miast rodem z produkcji noir. Co ważne, punkty odniesienia w historii i kolejne jej rozdziały nienachalnie zarysowują układające się w niekoniecznie chronologiczny soundtrack utwory, którym poświęcono sporo miejsca. Są to oczywiście "King Ink", "Mr. Clarinet", "The Friend Catcher" czy "Nick the Stripper" z wątkiem brawurowego wideoklipu przypominającego sabat demonów.

 

Reżyserowi udało się ponadto odejść od konwencjonalnych ram dokumentu, bo nie zanudza ujęciami gadających głów - tych jest tu zaledwie kilka, dominuje raczej narracja z offu. Montaż ujawnia nawet artystyczne zacięcie autorów, zwłaszcza w pięknych psychodelicznych wizualizacjach ilustrujących wątek nałogowego przyjmowania heroiny. Niestety wszelka subtelność i wizualna spójność giną, gdy co bardziej drastyczne anegdoty z życia zespołu przedstawiane są za pomocą komiksowych animacji Rheinharda Kleista. Zdają się one traktować wszystkie te ekscesy zaledwie jako tanią sensację i głupawą egzotykę młodości, mimo że sama Lydia Lunch mówi o nich ze śmiertelną powagą.

 

To zresztą fascynujące, jak panowie przetrwali wieloletnie wystawienie na końskie dawki ciężkich narkotyków. Ujmujące są zwłaszcza wypowiedzi Rowlanda S. Howarda, który do końca życia nie mógł wyjść z podziwu dla wytrzymałości swojej i swoich kolegów. Jego retrospekcje wybrzmiewają w tonie autentycznej fascynacji zarówno uprawianą przez zespół autodestrukcją, jak i nadludzko intensywną ekspresją czy twórczą konsekwencją. Prawdziwy rock'n'roll jest wtedy, gdy między publicznością a sceną musi stanąć kordon policji - to parafrazowane zdanie, padające z jego ust przy okazji anegdoty o dokonanym równolegle z Cavem odkryciu The Stooges, zostaje w głowie na długo po seansie i kołacze się we wnętrzu jako rzucone niechcący motto, jakim można podsumować intencje The Birthday Party. Choć do takiej sytuacji w karierze zespołu nigdy nie doszło, napięte relacje z policją przewijają się na przestrzeni "Buntu w niebie" niejednokrotnie (zwłaszcza aresztowanie Tracy'ego Pew).

Sama postać Howarda, zdecydowanie najciekawszego członka The Birthday Party, jest wyeksponowana co najmniej sprawiedliwie. To właśnie jego perspektywa, stoicka i szczególnie wrażliwa, zdaje się dominować w tej opowieści. Dowiadujemy się, jak wielki wpływ miał na niego pierwszy pobyt grupy w Londynie, który w kilka miesięcy poskutkował czystą nienawiścią do tego miasta i odbił się na Howardzie zarówno psychicznie, jak i fizycznie - życie w warunkach skrajnej nędzy doprowadziło go do stanu poważnego niedożywienia. Ponadto to właśnie on emanował najwyrazistszym stylem i szczególnie autorskim językiem. Już w chwili dołączenia do The Boys Next Door był tak naprawdę jedynym w zespole ukształtowanym artystą. Z początku rozdawał karty jako kompozytor, lecz w ostatnich miesiącach istnienia grupy, spędzonych w Berlinie Zachodnim, musiał mierzyć się z pęczniejącym ego Cave'a i iść na kompromisy, gdy wokalista zaczął forsować swoje fortepianowe melodie. Nie tylko frazes w postaci wyczerpującej się formuły oraz doprowadzenie się do wycieńczenia przez nieustanne życie na krawędzi doprowadziły do rozwiązania The Birthday Party - tarcia między Howardem a Cavem były równie istotnym czynnikiem, który film uczciwie wskazuje.

 

Siła oddziaływania tego nieposkromionego australijskiego żywiołu, jakim było The Birthday Party, jest po dziś dzień oszałamiająca. Ta historia domagała się filmu i dobrze, że "Bunt w niebie" w ogóle powstał, ale naturalnie przegrywa z samą muzyką, nie gwarantując równie wielkich uniesień. Traci zwłaszcza w okropnie niekonsekwentnej, trącącej chwilami naiwnością realizacji wizualnej, ale to wciąż porządny dokument z bogatą, zniuansowaną faktografią, masą zakulisowych anegdot i artystycznym kolorytem. Jeśli przekona choć garstkę osób, że swoje najlepsze twórcze lata Cave zostawił we wczesnej młodości, to już będzie sukces. Szanse są spore - cały ten brud, cała krew i morze potu spływają na widza z ekranu i zadomawiają się w nim na długo.


The Birthday Party: Bunt w niebie

Tytuł oryginalny: The Birthday Party: Mutiny in Heaven

Australia, 2023

Reżyseria: Ian White

Obsada: Nick Cave, Phil Calvert, Mick Harvey, Rowland S. Howard, Tracy Pew



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce