Obraz artykułu Nick Cave & the Bad Seeds - "Wild God"

Nick Cave & the Bad Seeds - "Wild God"

69%

Mogłoby się wydawać, że utrata dwóch synów pozostawia na człowieku rozrastające się aż do zgorzknienia i apatii piętno, Nick Cave ma jednak odmienne zdanie - przyznaje wprawdzie, że tragedia ściągnęła go na dno, ale dzięki niej odnalazł bliskie połączenie z Bogiem, a jego relacje z ludźmi i światem stały się pełniejsze. Na "Wild God" przemawia z pozycji uzdrowionego mistyka, który ma dla ludzkości lekcję o afirmacji życia i dążeniu do radości.

W niedawnym wywiadzie dla NME Cave wyznał, że żałuje ukończenia "Skeleton Tree" tak szybko (bo zaledwie rok) po śmierci piętnastoletniego Arthura - pierwszego syna, z którego śmiercią musiał się zmierzyć. Choć część materiału powstała jeszcze zanim doszło do feralnego wypadku, całość zdążyła zostać naznaczona żalem, bezsensem i poczuciem straty. 

 

Cave nigdy wcześniej nie obnażył się emocjonalnie do tego stopnia przed swoją publicznością, ale przyznał po latach, że pogłębiło to jedynie jego psychiczną dewastację. Żałobę niósł w sobie jeszcze na "Ghosteen" z 2019 roku, ale z tej płyty wyzierały już nieśmiałe przebłyski harmonii i pokoju. Kiedy wezbrała nadzieja, że Cave powoli dochodzi do siebie, w 2022 roku odeszło jego kolejne dziecko - trzydziestojednoletni Jethro, z którym miał szczególnie skomplikowaną relację.

Zaledwie dwa lata po tych wydarzeniach Cave powraca nie jako człowiek zniszczony, lecz ocalony. Jako ten, który na przekór losowi twierdzi, że po tak załamujących przeżyciach można, a nawet należy dążyć do radości. Z tej przemiany czyni wręcz formę pewnego rodzaju życiowego oświecenia. "Wild God" miał zresztą pierwotnie nosić tytuł "Joy" - Cave rozróżnia to słowo od "happiness", czyli szczęścia, które jest wrażeniem krótkotrwałym. Jednocześnie podkreśla, że "joy" to w pewnym sensie także forma cierpienia, bo wynika z uświadomienia sobie kruchości ludzkiej natury. Trudno nie nazwać tego frazesem, ale Cave całą tę narrację traktuje z wielką pompą i powagą, ubiera ją w chrześcijańską poetykę, która nie ma w sobie nic z dawnej ironii ani odwoływania się do starotestamentowej boskiej mściwości - skupia się na miłosierdziu i przesłaniu miłości.

 

W utworze "Joy", który na samym początku w delirycznej atmosferze przywołuje proroczą wizję przeżytych przez Cave'a tragedii (I woke up this morning with the blues all around my head / I felt like someone in my family was dead), pada pełne przekonania stwierdzenie: We've all had too much sorrow, now is the time for joy. Po wymówieniu tych słów głos wokalisty rozpływa się i ustępuje wznoszącemu się, natchnionemu chórowi. Choć właśnie tutaj zawiera się programowe przesłanie albumu, które właściwie można byłoby streścić niemal wyłącznie do tych słów, to punktem kulminacyjnym okazuje się wzniosła aura numeru tytułowego - hymnu na cześć wielkości i niezłomności ludzkiego ducha. Cave wciela się w zagubione i pozbawione sensu istnienia mityczne bóstwo, które poszukuje wiernych na tyle oddanych (w tym także bohaterki "Jubilee Street" z "Push the Sky Away"), że będą potrafili rozdrapać swoje największe rany, przeżyć swoiste katharsis poprzez cierpienie i wraz z nim oddać się bez reszty przeżywaniu niewyczerpanej, bezbrzeżnej radości.

 

Gdy Cave zajęty był rozmowami z Bogiem, wszystkie te monumentalne idee na muzykę spróbował przełożyć Warren Ellis, który w roli naczelnego współpracownika Dzikiego Boga w ostatnich latach zawodził już wielokrotnie. Efekt jest więc spodziewany - chociaż syntezatorowe, ambientalne klimaty z trzech poprzednich albumów zniknęły zupełnie, nie zniknęły prowadzące donikąd fortepianowe dłużyzny, które dały się nieco we znaki także na tegorocznej płycie Dirty Three. Najbardziej przeszkadza to na rajskim, przesłodzonym "Cinnamon Horses", w którym pojawiają się także ceremonialne partie rogów przypominające hejnał zagrany przez anielskie zastępy. Patos tego rozwiązania, powtórzonego również na "Joy", jest nieznośnie dosłowny, wręcz łopatologiczny, jakby Ellis musiał uporczywie przypominać i podkreślać, że całość głęboko wynika z kontekstu religijnego.

Cave zdaje się chwilami ogrywać wciąż te same ballady, które już kiedyś słyszeliśmy, ale nigdy wcześniej jego albumu nie można było przyrównać tak trafnie do protestanckiej mszy. "Wild God" tę granicę radykalnie przekracza - to już pełnowymiarowy gospel. Gdy w "Conversion" lider z natchnioną ofiarnością opowiada historię o wspólnotowym doświadczeniu miłosierdzia, tonie w rosnącym przepychu orkiestrowych aranżacji i ekstatycznych harmoniach chóru, które wydają się pogrążać w jakimś straceńczym zapamiętaniu, jakby te dziesiątki głosów osiągały stan lewitacji czy czegoś w rodzaju wniebowstąpienia. Łatwo sobie wyobrazić, jak jednocząco i katartycznie mogłoby to zadziałać na koncercie - zwłaszcza podczas okrzyków: You're beautiful!, które Cave kierowałby do publiczności na wzór słynnego: You're breathtaking! Keanu Reevesa - ale na płycie przytłacza i brzmi jak nakręcająca się spirala pretensjonalnej krzykliwości.

 

Znacznie bardziej przekonujący Cave jest w stonowanym, nostalgicznym "O Wow O Wow (How Wonderful She Is)" z eleganckim groovem, w którym na potwierdzenie istnienia Absolutu znajduje argument w postaci swojej dawnej miłości, muzy i współpracownicy z wczesnych lat The Bad Seeds - zmarłej w 2021 roku Anity Lane. W drugiej połowie słychać jej głos odtworzony z nagrania rozmowy telefonicznej i gdy (jakby z zaświatów) zaczyna ona snuć refleksję nad relacją z Cavem oraz wspominać chwile wspólnego tworzenia, następuje najbardziej wzruszający moment na albumie. Niestety łatwo go przeoczyć przez tę pompatyczną, kapłańską niemal żarliwość, która dominuje na "Wild God".

Nie można w tym wszystkim odmówić Cave'owi autentyczności, tak jak trudno mu po tych wszystkich latach traum zarzucić pozerstwo. "Wild God" był mu ewidentnie potrzebny w sensie terapeutycznym, ale artystyczny efekt - mimo głęboko humanistycznego punktu wyjścia i skali świadomości społecznego oddziaływania jego przemiany - graniczy niebezpiecznie z okładaniem słuchacza Biblią po głowie i - przepraszam za wyrażenie - wpychaniem mu Boga do gardła. Cave oczywiście chce podzielić się swoim ozdrowieniem z całym światem, ale wychodzi mu to obsesyjnie. Leonard Cohen czy nawet Tom Waits z niełatwymi wątkami boskości i swoją skomplikowaną religijnością radzili sobie dużo sprawniej właśnie dlatego, że nie operowali tak nachalnie narzucającym się dogmatyzmem. Będą z tej płyty przeboje, ale jeśli Bóg jest, to chyba lepiej go szukać w szarościach, niż bez zahamowania przekraczać kolejne progi patosu.


PIAS Recordings/2024



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce