Aronofsky zdawał sobie sprawę z siły wizerunku bohatera, z jakim publiczności miało przyjść się zmierzyć. Doskonale wiedział, że kolosalne wrażenie zrobi nie tylko ważąca blisko sto czterdzieści kilogramów charakteryzacja ukazująca skrajnie otyłego mężczyznę, ale również obsadzenie w tej roli Brendana Frasera - dawnego chłopaka z plakatów w Bravo, ulubieńca nastolatków z początku XXI wieku, który nagle zniknął z okładek, czerwonych dywanów i świadomości niegdysiejszych fanów i fanek.
Jego metamorfoza i rola skrajnie odmienna od poskramiacza mumii czy George'a prosto z drzewa musiały u wielu osób wzbudzić choćby przelotną refleksję dotyczącą własnej drogi przebytej przez minione dwadzieścia lat, dlatego choć pojawiają się głosy krytyczne, sugerujące, że należałoby obsadzić kogoś, kto faktycznie boryka się z nadwagą, Fraser wydaje się idealnym wyborem, a zaufanie, którym został obdarzony przekuł w rolę życia.
Odgrywany przez niego Charlie został przedstawiony w sytuacji wzbudzającej politowanie czy nawet obrzydzenie - potężny mężczyzna masturbuje się do filmu porno, w trakcie niemalże dostaje zawału, a kiedy kilka minut później zjawia się opiekunka, pazernie pochłania niemałą porcję fastfoodu, za wszystko nieustannie przepraszając. Aronofskiemu nie przyświeca jednak chęć ośmieszania otyłości. Stopniowo naświetla przeszłość Charliego i bolesną stratę, która doprowadziła go do obecnego stanu. Odreagowywania życiowej tragedii poprzez kompulsywne jedzenie nie da się romantyzować na podobnej zasadzie, na jakiej często ukazywane są w filmach alkoholizm (na przykład "28 dni"), narkomania ("Requiem dla snu" tego samego reżysera) albo inne autodestrukcyjne działania (na przykład we "Wstydzie" Steve'a McQueena). Nie ma w nim uszlachetniającego smutku i poetyckości, których chociaż nie chcielibyśmy dla siebie, niekiedy o nich fantazjujemy. Charlie mierzy się z konsekwencjami źle dobranych środków do walki z rozpaczą nie tylko we własnym, skurczonym do rozmiaru mieszkania świecie, ale również jako postać fikcyjna, dla której odnalezienie empatii może być dla publiczności niełatwym zadaniem.
Akcję "Wieloryba" nie tylko ściśnięto w maleńkim lokum głównego bohatera (który w dodatku nie ma dostępu do wszystkich znajdujących się w nim pomieszczeń), dodano jej klaustrofobicznego charakteru także poprzez wybór formatu obrazu. Kiedy Fraser przemierza wąski korytarz w kadrze o wymiarze 4:3, wypełnia go w całości, staje się jeszcze bardziej przytłaczający czy wręcz przerażający, ale nie ma w jego głosie spodziewanego zgorzknienia, rozczarowania, gniewu albo nienawiści. Nie jest typem nieszczęśnika pławiącego się w swoich bolączkach, potrafi bez wysiłku, w zupełnie naturalny sposób wykrzesać z siebie optymizm w każdej sytuacji. Nawet kiedy od dawna niewidziana córka wykrzykuje mu prosto w twarz, że powinien już umrzeć, on jeden potrafi dostrzec w niej głęboko ukryte dobro... Sadie Sink jako Ellie wzbudza zresztą niechęć do tego stopnia, że z perspektywy widza Charlie może nie mieć racji, co tym bardziej pokazuje, jak ogromne ma serce i jak bardzo łagodnym jest człowiekiem.
W ukazywaniu międzyludzkich relacji Aronofsky zawsze potrafił trafiać w czułe punkty i wywoływać wzruszenie, nawet jeżeli zahaczając o dramatyzm z pogranicza telenoweli, bo przecież życie częściej bywa operą mydlaną niż wysublimowanym dramatem artystycznym. Charlie i opiekująca się nim Liz (Hong Chau) to wspaniały, chwytający za serce duet, który bez męczeństwa, często z humorem rozmawia o stanie tego pierwszego. Matka Ellie (Samantha Morton) raz wybucha wciąż tlącym się po rozstaniu przed laty gniewem, kiedy indziej w przypływie empatii okazuje drobne gesty dobroci. Nawet dostawca pizzy Dan (Sathya Sridharan), którego poznajemy niemal wyłącznie jako głos zza drzwi, otrzymał minimum osobowości, a jego "znajomość" z Charliem nie jest pozbawiona znaczenia. Skupienie się wyłącznie na wzajemnych oddziaływaniach w zupełności wystarczyłoby "Wielorybowi", by wzbudzać silną reakcję emocjonalną, ale reżyser nie potrafił pohamować się przed wprowadzeniem dodatkowych wątków i zwłaszcza przy religijnym trudno nie odnieść wrażenia, że zabłądził.
Reprezentujący Kościół Chrześcijański Nowe Życie Thomas (Ty Simpkins) w sposób wzbudzający niewielką wiarygodność łączy główne postacie wątkiem siłowego niesienia wybawienia, religijnego fanatyzmu i jego konsekwencji, pozornej dobroduszności i konfliktu religii z orientacją seksualną. Każdy z tych tematów jest niewątpliwie istotny, ale właśnie dlatego zasługuje na pogłębioną refleksję, a nie na afektywne wrzucenie do scenariusza jako wyraz złości. Brakuje im należytego ciężaru, brakuje skłaniającej do przemyśleń treści, wydają się doczepione na siłę i zbędne.
Kilkukrotne zboczenie z kursu nie umniejsza jednak napięcia, jakie niemal przez cały film paraliżuje każdy mięsień. Od początku wiemy, że Charlie jest u kresu sił, a odmierzane na ekranie dni tygodnia służą za klepsydrę odliczającą ostatnie dni wśród żywych. Nawet jeżeli od czasu do czasu przesadnie napompowany patos i grubo ciosane metafory trącą kiczem, warto dać się tej wizji pochłonąć, bo im bardziej zaufa się reżyserowi, tym mocniej potrafi poruszyć. Pokrzepiająca okazała się także frekwencja na seansie - wiara w nią najwyraźniej nie była wielka (wygospodarowano najmniejszą salę multipleksu i tylko trzy pokazy dziennie), a jednak z trudem dało się wypatrzyć wolne miejsca. W dobie licznych ekranizacji, sequeli, remake'ów, requeli i superbohaterów to najlepszy dowód na wciąż istniejące zapotrzebowanie na inne kino, trzeba tylko twórców, którzy będą potrafili mu sprostać.
Wieloryb
Tytuł oryginalny: The Whale
USA, 2022
A24
Reżyseria: Darren Aronofsky
Obsada: Brendan Fraser, Sadie Sink, Hong Chau