Wstęp można by pomylić z zapowiedzią kryminału albo opowieści gangsterskiej i poniekąd tak wyglądało życie "Mr. Dynamite", w którym mnóstwo było przemocy, zatargów z prawem, pokątnego ukrywania ogromnych sum pieniędzy i paranoi z pogranicza teorii spiskowych. Burzliwość tego żywota wynikała wprost ze społeczno-politycznych warunków, w jakich dojrzewało. Historia Jamesa Browna to historia zmagań rasowych w Stanach Zjednoczonych, a jego nieracjonalne dla postronnego obserwatora zachowanie wynikało ze strachu przed białym człowiekiem.
Ten strach - świadomość, że jeden fałszywy krok w labiryncie świata białego człowieka może sprawić, że pofruniesz z powrotem do domu z prędkością wystrzelonego z armaty artysty cyrkowego - był niczym kryptonit spoczywający pod łóżkiem każdego czarnego artysty [...] - opisuje McBride, a kilka wersów niżej bliski współpracownik wokalisty przekonuje: Nie można było poznać Jamesa Browna, bo on nie chciał dać się poznać. W dzisiejszych realiach - wciąż dalekich od ideału, w którym kwestie rasowe moglibyśmy mieć po prostu gdzieś, bo wszyscy żyliby jak równy z równym - tak paraliżujący lęk wygląda na czystą fikcję. Barack Obama spędził dwie kadencje w Białym Domu, w kinach sukcesy święci "Czarna Pantera", a Izu Ugonoh może nazywać siebie "czarnoskórym Polakiem" i nikomu nie gotuje się z tego powodu krew w żyłach, ale codzienność Browna była ciągłą walką, w której tylko pozornie miał równe szanse. Wystarczyłby jeden niewłaściwy ruch, żeby kilka dekad ciężkiej pracy, którą z tak wielką dumą się szczycił, zwieńczyła sromotna klęska.
"Najciężej pracujący człowiek w show biznesie" - jak lubił siebie tytułować - miał jednak ideę, pragnął ukrócić rasowe podziały w nietypowy sposób. U schyłku życia założył fundusz powierniczy I Feel Good z celem ułatwiania dostępu do edukacji. Brown postawił sprawę jasno: głównym kryterium miały być potrzeby, bez preferowania czarnych kosztem białych czy odwrotnie - wyjaśnia McBride. Wielkie marzenie nie ziściło się. O majątek muzyka po dziś dzień zabijają się jego krewni oraz politycy, a na rzecz dzieciaków nie przelano ani centa. W wierze w potęgę edukacji jest nieco naiwności, jaką cechują się także polscy rodzice doskonale pamiętający czasy PRL-u. Wiadomo już, że na wielu prywatnych uczelniach wystarczy pilnować obecności oraz terminowości przelewów, aby doczekać wypisania kwitu potwierdzającego wyższe wykształcenie, a i państwowe studia nierzadko przyznają puste tytuły, za którymi nie stoi żadna wiedza czy doświadczenie. Brown miał jednak tę wielką ideę, niczym Thanos w "Avengers: Infinity War", i głęboko wierzył, że może zmienić dzięki niej świat. Nawet jeżeli nie ten wspólny, to przynajmniej świat kilkunastu dzieci. Ideę zabiła chytrość i także ona zafałszowała wiele informacji na temat muzyka, co ostatecznie postawiło McBride'a przed zadaniem wyjątkowo trudnym.
Luki w biografii Browna wypełnia biografia McBride'a i jest to zabieg zaskakująco udany, biorąc pod uwagę to, że ten drugi nie był nawet fanem tego pierwszego. Język książki bliski jest narracji charakterystycznej dla dziennikarstwa gonzo, może nie tak narkotyczny, jak w przypadku twórcy tego stylu - Huntera S. Thompsona - niemniej jednoznacznie subiektywny, przepełniony dygresjami oraz intymnymi wyznaniami. Raz poczułem się nawet niezręcznie, kiedy przymuszono mnie do wojeryzmu i uczestniczenia w osobistej, rozwodowej historii pełen goryczy i żalu.
Wszystkie te zabiegi, wprowadzenia czy wręcz wytykanie, dlaczego nikt dotąd nie napisał o Brownie we właściwy sposób przeciągają się mniej więcej do sześćdziesiątej siódmej strony, gdzie w niemożliwy do spamiętania, encyklopedyczny sposób poznajemy drzewo genealogiczne wokalisty. W dalszej części nierzadko w centrum znajdują się jeszcze inne postacie - rodzina, partnerki, współpracownicy, nawet Michael Jackson, który wiele Brownowi zawdzięczał (nie tylko jako inspiracji, ale także jako ratunkowi przed widmem wyroku w głośnej sprawie o molestowania zakończonej uniewinnieniem). Z anegdotek wyłania się jednak obraz bardzo posępny - bolesne opisy śmierci bliskich, odrzucenie przez branżę muzyczną, gdy już wycisnęła ostatni grosz ze swojej gwiazdy, z jednej strony okrutne traktowanie muzyków i kobiet, z drugiej wielkie serce i wspieranie lokalnej społeczności.
James Brown jest doskonałym dowodem na to, że świat nie dzieli się na ludzi krystalicznie dobrych i złych do szpiku kości. Wahadło wychyla się raz w jedną, raz w drugą stronę także w żywotach nas wszystkich, tyle że jego ruchów nie śledzą dziesiątki fanów i dziennikarzy na całym globie. Świetnie czyta się o kimś tak wielkim bez niezliczonych pokłonów i asekuracyjnego języka. Dzięki temu można poznać szczery, kompleksowy obraz, który sprawi, że znienawidzicie "Get on Up" Tate'a Taylora jako zakłamany, obraźliwy film. To jedna z lepszych książek biograficznych, jakie czytałem, choć nie jestem przekonany, czy powinienem określać ją tym mianem, bo sprawdza się także jako doskonała powieść pełna zwrotów akcji i przemian głównych bohaterów. Jeżeli "Mr. Dynamite" nie jest waszym ulubieńcem, a szukacie solidnych, ciekawie opowiedzianych historii, powinniście znaleźć w "Załatw publikę i spadaj" kawał solidnej literatury.
Wydawnictwo Czarne/2018