Zadanie nie było łatwe, bo nie ma odstępstw od reguły, zgodnie z którą im więcej postaci, tym mniej miejsca na pokazanie, kim właściwie są, ale dotychczasowy dorobek Nicka Spencera pozwalał wierzyć, że będzie w stanie zmierzyć się z tym wyzwaniem. To w końcu on kierował losami Ścianołaza w linii wydawniczej Marvel Fresh, a na koncie ma także tomik „Lepsi wrogowie Spider-Mana”, więc temat zna od podszewki. Przed spłyceniem tożsamości części „obsady” nie zdołał się wprawdzie uchronić, wyłonił za to wiodących bohaterów, którym nadał cel i kontekst, a w konsekwencji obdarzył nimi także całą tę spektakularną batalię.
O idealnym kompromisie nie mogło być oczywiście mowy – każdy ma swoich faworytów w panteonie wrogów Spider-Mana, więc znajdą się czytelnicy, którym nie będzie pasowało oddelegowanie na przykłąd Scoropina, Electro czy Kravena na odleglejszy plan, gdzie albo raz po raz rzucą pojedynczym zdaniem, albo w całkowitym milczeniu przypuszczą mieszczący się w zaledwie jednym kadrze atak. Przy aż trzydziestu przeciwnikach (oraz dodatkowym Mephisto pociągającym za sznurki z ukrycia) redukcja osobistych motywacji była jednak konieczna, w zamian powstało wrażenie skrajnego przytłoczenia i osaczenia, z którego nie sposób się wyzwolić.
.jpg)
Spider-Man zawsze był jedną z tych postaci, które im bardziej poturbowane, sponiewierane i mocniej przyparte do muru, tym większe i silniejsze się wydają, a w „Złowieszczej wojnie” przypomina niemal Johna Wicka próbującego utorować sobie drogę ucieczki we wrogim otoczeniu, gdzie trudno postawić dwa kroki bez narażenia się na poważny uszczerbek na zdrowiu. Szybko okazuje się jednak, że supermoce ustępują solidnemu przeszkoleniu, bo o ile bohater Keanu Reevesa wkalkulowuje ucieczkę w strategię i po drodze pokonuje tylu przeciwników, ile tylko jest to możliwe, o tyle Peter Parker w pewnym momencie poddaje się, desperacko szukając sposobu na usunięcie siebie z pola bitwy, choć nie ma na to żadnego planu. Nie jest to bynajmniej aktem tchórzostwa, tylko przejawem cechy, dzięki której od samego początku publiczność pokochała Spider-Mana – człowieczeństwa i przyziemności.
Zręby fabuły tu i ówdzie dają o sobie znać. MJ doczekała wielkiej premiery swojego filmu, to nic, że reżyserowanego przez niby-zresocjalizowanego Mysterio. Bumerang spłaca dług wdzięczności u Pająka wbrew kolegom złoczyńcom. Kindred... jego losy są tak zawiłe, że lepiej zagłębić się w nie samemu, ale kto oglądał pierwszą część „Krzyku” Wesa Cravena, z pewnością dostrzeże pewne podobieństwa. Pojedynki choć pochłaniają zdecydowaną większość tomu, są więc solidnie ugruntowane w motywacjach. Nie jest to niezbędne w komiksie pełniącym funkcję wybuchowego zwieńczenia długiej serii – tutaj akcja z założenia ma być w centrum – ale zostawia w pamięci więcej niż tylko kilka popisowych kadrów.
„Złowieszcza wojna” przeznaczona jest dla fanów i fanek regularnie sięgających po kolejne tytuły z udziałem Człowieka Pająka, a także dla osób z dużym sentymentem do przeszłości tego bohatera (co przejawia się nie tylko pod postacią szerokiego wachlarza wrogów, ale także za sprawą na przykład odzywek trącących kiczem sprzed lat, bo kto by dzisiaj w trakcie niebezpiecznego starcia rzucił w kierunku wroga: Jesteś trup truposzowski?), które raz po raz mają ochotę cofnąć się w czasie. Najlepszymi historiami Spider-Mana zawsze był te, w których dominowała pierwszoosobowa narracja, a wszystko, co rejestrowały oczy czytelników główny bohater opatrywał osobistym komentarzem. Raz po raz również jemu nazbiera się jednak tak wiele, że potrzeba widowiska hollywoodzkich rozmiarów, by pozamykać od dawna ciągnące się wątki i zacząć od nowa.
Złowieszcza wojna
Tytuł oryginalny: Sinister Wars
Polska, 2025
Egmont Polska
Scenariusz: Nick Spencer, Christos Gage, Ed Brisson
Rysunki: Mark Bagley, Federico Sabbatini, Zé Carlos, Marcelo Ferreira, Federico Vicentini, Carlos Gómez, Dio Nieves
.jpg)