Obraz artykułu Ronin. Komiks, który zmienił wszystko

Ronin. Komiks, który zmienił wszystko

95%

Po siedemnastu latach od pierwszego polskiego wydania, kultowy „Ronin” Franka Millera wreszcie wrócił do sprzedaży. Wiele się przez ten czas zmieniło – to, co niegdyś udało mu się wywalczyć dla twórców i twórczyń komiksów dzisiaj straciło na znaczeniu, ale wciąż jest pozycją, której nie wolno przegapić.

Na początku lat 80. wydawnictwo DC Comics powzięło decyzję ze współczesnej perspektywy nie do pomyślenia – oddać pełną kontrolę twórcom. Pierwszym zaproszonym do współpracy został Frank Miller, którego po przełomowym „Daredevilu” (kto czytał jego wersję początków tej postaci wydaną w latach 90. w Polsce przez TM-Semic w serii „Mega Marvel”, na pewno wciąż ma dreszcze na samo wspomnienie) postrzegano jako wizjonera wartego każdych pieniędzy.

 

Zażądał pełnej wolności w doborze treści i formy, możliwości opowiedzenia zamkniętej historii, zamiast krótkiego wyrywka życiorysu jednego z nigdy nieumierających superbohaterów, wysokiej jakości papieru, całkowitej rezygnacji z reklam, a do tego zachowania praw autorskich. Nie spotkał się z żadną odmową. Jego ruch dla świata komiksu był mniej więcej tym samym, co ultimatum, jakie Michael Jordan postawił swojego czasu Nike, na zawsze zmieniając na lepsze warunki współpracy sportowców z firmami odzieżowymi. W tym przypadku nie była to jednak zmiana permanentna – ludzie wciąż kupują buty, komiksów znacznie mniej.

Miller mógł sobie pozwolić na taki ruch, bo był u szczytu formy i doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej wartości. Każda strona „Ronina” uderza wręcz popisem umiejętności, jakby mówił: Podobał się wam Daredevil? To patrzcie na to. Jednym z jego głównych atutów okazało się czerpanie inspiracji z nieamerykańskich komiksów, co na tamtejszym rynku nie zdażało się wówczas często. Sięgał do mangi (zwłaszcza do twórczości Gōsekiego Kojimy, autora „Samotnego wilka i szczenięcia” oraz „Poranku ściętych głów”) i do komiksu europejskiego (Moebiusa, José Muñoza, czasopisma „Métal hurlant”).

Miał do tego świetną partnerkę w kolorystce Lynn Varley, później przez wiele lat jego żonie, która wiedziała, jak tchnąć życie w surowe projekty. Często to właśnie z koloru wynika siła emocjonalnego ładunku poszczególnych scen. Gęsto cieniowane prostymi, równoległymi, czasami krzyżującymi się liniami rysunki nie tylko są lepiej uporządkowane, kiedy barwy oddzielają postacie od przedmiotów i poszczególne plany od siebie, ale też podskórnie podsuwają komunikaty dotyczące nastroju. Szare ulice ledwo trzymającego się w posadach Nowego Jorku odpychają zgnilizną jeszcze przed rozpoczęciem lektury, a zielono-żółte przestrzenie siedziby Aquariusa, gdzie elity odcięły się od plebsu, emanują spokojem i sterylną czystością. To drugie miejsce ma zresztą właściwości szczególne, bo niekiedy trudno rozszyfrować, w jakiej płaszczyźnie kto się porusza. Jest na tyle abstrakcyjnie, że również cieniowanie – za pomocą linii przypominających prymitywne układy scalone – frapuje dziwacznością. Lata 80. był dobrym okresem dla amerykańskich kolorystów – konieczność trzymania się realizmu nie obowiązywała nawet w mainstreamie, dzięki czemu powstawały wyjątkowe, feeryczne światy.

 

Miller z braku nadzoru korzystał bez opamiętania. Choreografie i ujęcia w scenach walk dzisiaj, zwłaszcza ze względu na wysoki stopień zestandaryzowania w tytułach DC i Marvela, są jeszcze bardziej oryginalne i nieoczywiste niż przed laty. Kadrowanie potrafi zaskoczyć rozłożeniem czasu i miejsca akcji, na przykład w scenie przejścia ciała przez demona Agata, gdzie trzydzieści kadrów o równych rozmiarach, rozłożonych na dwie strony, nie daje się zamknąć w spodziewanym formacie jednego ujęcia na jedno „okienko”. Raz pięć z nich może obejmować to samo, w postaci pentaptyku, kiedy indziej akcja rozłożona jest na trzy, rozdzielone minimalnym przesunięciem czasowym. Wygląda to symetrycznie i chaotycznie zarazem, co wpisuje się w emblematyczny dla Millera styl doszukiwania się piękna w szpetocie.

Warstwa wizualna nie zestarzałą się ani trochę, w fabularnej zdarzają się jednak zgrzyty i przestarzałe koncepcje. Feudalną Japonię w latach 80. wciąż romantyzowano, a ronin uchodził za najciekawsze jej oblicze, bo z jednej strony honorowy, powściągliwy, doskonale wyszkolony, a z drugiej pozbawiony cechy niepasującej wielu ludziom sztuki na Zachodzie – poddaństwa panu, którego słowo było świętością. Miller niby napomknął, jak wstydliwą plamą na samurajskim honorze jest śmierć daimyō, ale wydaje się dowodzić swojemu bohaterowi, że ostatecznie na dobre mu to wyszło. Do tego wkłada w jego usta „mądrości wschodu”, posługuje się stereotypami i kliszami. Ewidentnie nie zabiera głosu jako znawca dogłębnie przeanalizowanego tematu, tylko jako fan z ogólnym wyobrażeniem na podejmowane zagadnienia, kierujący się przede wszystkim entuzjazmem. Nie koniecznie musi to być wadą – jego zapał i czysta pasja potrafią zarazić i jeszcze silniej angażują w lekturę.

Scenariusz najbardziej zaniża loty, gdy ronin ratuje z tarapatów Casey McKennę, szefową ochrony Aquariusa, po zniewoleniu przez potomków meneli żyjących w podziemiach i trudzących się kanibalizmem, po czym padają sobie w ramiona i nie bacząc na otaczający ich brud, oddają się romantycznym uniesieniom cielesnym w najgorszej możliwej scenerii. Warto dodać, że to ich pierwsze spotkanie, a McKenna jest mężatką... W dwudziestosześcioletnim Millerze hormony najwyraźniej jeszcze mocno buzowały, ale na szczęście na ogół angażował fantazję w realizowanie znacznie ciekawszych pomysłów.

 

Demon uganiający się w czasie i przestrzeni za bezimiennym roninem dzierżącym potężny oręż to sceneria doskonale znana każdemu, kto na początku tego stulecia spędzał wolny czas przed telewizorem i oglądał „Samuraja Jacka” na Cartoon Network. Nie ma w tym przypadku, Genndy Tartakovsky (twórca kreskówki) faktycznie pełnymi garściami czerpał z dzieła Franka Millera, co dowodzi ogromnego wpływu tego tytułu na kolejne pokolenia rysowników. Choć to właśnie te obrazki najbardziej kojarzą się z „Roninem” – średniowieczny japoński wojownik walczący z mitycznym stworem w postapokaliptycznej scenerii – już po pierwszym rozdziale jasne się staje, że to wcale nie jest historia o pradawnej walce dobra ze złem i o jej uniwersalnych cechach, a głównego bohatera znacznie trudniej dookreślić.

Druga, znacznie głębsza warstwa scenariusza dotyczy bezrękiego, beznogiego, obdarzonego nadzwyczajnymi mocami umysły Billy'ego. Siłą przetrzymywanego w Aquariusie, służącego wielkiej korporacji pod pozorem szukania dla siebie ratunku. Losy jego i ronina zostają splecione w dziwnym zrządzeniu wydarzeń, a wolta w finale po ponad czterech dekadach od stworzenia tego komiksu wciąż wydaje się wyjątkowo odważna i zaskakująca, kompletnie przebudowuje znaczenie poszczególnych postaci dla fabuły. Jeżeli już doszukiwać się ponadczasowego przesłania, będzie nim znak równości pomiędzy feudalnymi panami i traktowanymi przez nich jak żywe narzędzia chłopami a właścicielami wielkich firm technologicznych i tonącego w brudzie miejskiego pospólstwa. Miller nie doczepia jednak do tej obserwacji żadnej ideologii czy własnego osądu. Podobnie jak w zilustrowanym na kilku stronach starciu neonazistów z Czarnymi Panterami – kwestia rasowa nie ma żadnego znaczenia, jest tylko walka dwóch frakcji zabiegających o dominację na spornym terenie. Trudno stwierdzić na ile świadomie, a na ile bezwiednie odzwierciedlając rzeczywistość, Miller świetnie uchwycił esencję kapitalizmu jako pułapki, z której nikt nie może się wyrwać, a ci, którym wydaje się, że znaleźli się u steru, tak naprawdę podlegają identycznym regulacjom istniejącego już samoistnie, niemal jak świadomy byt „rynku”. Końcówka tomu przypomina, że ten wymiar zła nie ma ciała i osobowości. Jest stworzoną przez człowieka ideą, która żyje już bez jego udziału i nic jej nie zatrzyma.


W połowie lat 80. wydawało się, że Frank Miller skazany jest na zostanie jednym z tych tytanów komiksu, którzy z każdą kolejną publikacją zawieszają poprzeczkę wyżej i inspirują następne pokolenia. Z czasem okazało się niestety, że nie miał w sobie aż tylu pomysłów i wciąż recyklinguje te same, a w dodatku stopniowo pozbawiał kolejnych swoich bohaterów ludzkich cech, zmieniając ich w umięśnionych nadludzi, przerysowane postacie z gangsterskiego noir albo bogów nocy. „Roninie” to jednak jego szczytowe osiągnięcie i wszystko wskazuje na to, że temu tytułowi upływ czasu nigdy nie będzie groźny.


Ronin

Polska, 2024

Egmont Polska

Scenariusz: Frank Miller

Rysunki: Frank Miller



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2025 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce