Obraz artykułu Duke, tom 1

Duke, tom 1

Conrad Hauser, znany lepiej jako Duke, wzbudza dzisiaj ambiwalentne odczucia. Niewątpliwie zapisał się złotymi zgłoskami w historii "G.I. Joe", jako pierwszy lider drużyny w serialowym (a więc najpopularniejszym) wydaniu, ale po latach archetyp Heraklesa - potężnego, od strony moralnej czystego jak łza, szlachetnego herosa - wydaje się bardziej nieludzki niż zmutowane czarne charaktery, które zyskują na wiarygodności, dzięki swoim słabościom.

Na forach internetowych zrzeszających fanów i fanki serii można przeczytać między innymi: Duke zawsze był dla mnie mdły, Duke jest Chadem, po prostu typowy przywódca o blond włosach i niebieskich oczach, jak wielu innych... Nie było nikogo takiego w okolicy, w którego mieszkałem, a nawet tak dosadny komentarzy: Nienawidzę Duke'a. Powinien zginąć w 1987 roku, kiedy Serpentor przebił jego serce swoją włócznią. A może nawet wcześniej. Zdarzają się rzecz jasna także opinie przeciwne, ale nie da się nie zauważyć, że wszystko, co reprezentował wzorcowy amerykański żołnierz stało się przestarzałe, nieciekawe i nudne.

 

Z podobnym problemem mierzyli się scenarzyści kreujący w ostatnich latach losy Supermana czy Kapitana Ameryki, ale na obydwu udało się znaleźć świeże pomysły, przy zachowaniu ich cech emblematycznych - w przypadku pierwszego na przykład dzięki Phillipowi Kennedy'emu Johnsonowi, w przypadku drugiego za sprawą Eda Brubakera. Duke podobnej szansy dotąd nie dostał, na co wpływ miał prawdopodobnie jego trwały związek z drużyną, na czele której stanął (choć w oryginalnej serii komiksowej zadebiutował dopiero w dwudziestym drugim zeszycie) i trudność w wykrzesaniu z chodzącego stereotypu choćby śladowej tożsamości.

 

Istniała wprawdzie łatwa droga wpompowania w niego czegoś bardziej osobistego - poprzez ratowanie bliskich z tarapatów i niszczenie wszystkiego, co stanie mu na drodze w stylu "Commando" albo walkę z niesprawiedliwym systemem wyzyskującym mundurowych w stylu "Rambo" - ale Joshua Williamson miał ambitniejszy plan. Skorzystał z kliszy narodowego bohatera zdradzonego przez własne państwo, tyle że przeobraził ją na własną modłę, zręcznie korzystając z dodatkowych atutów, dostępnych dzięki osadzeniu wydarzeń w Uniwersum Energonu.

W wydanym wcześniej pierwszym tomie "Transformers" Duke pojawił się w jednej scenie – gdy Starscream, najbardziej zdemoralizowany z decepticonów, bezpardonowo zmiażdżył jego kolegę. Tak makabryczny widok zaskakiwał, ale samo współistnienie ludzi i transformerów nie mogło na nikim zrobić większego wrażenia - widzieliśmy to przecież już nie raz. Williamson postarał się jednak, by waga bezsensownego aktu przemocy ze strony gigantycznej maszyny okazała się niemożliwa do udźwignięcia nawet dla zaprawionego w bojach człowieka, który choć uszedł z życiem, został naznaczony traumą.

 

Po krótkim wyliczeniu osiągnięć i zasług Duke'a we wstępie - podkreśleniu, że nie przyjmował awansów, by zamiast rozsiąść się wygodnie za biurkiem, wciąż walczyć na froncie - jesteśmy świadkami upadku wyprodukowanego w Ameryce Amerykanina, jak później z przekąsem opisuje go dawny przyjaciel. Nikt nie wierzy w treść raportu opisującego śmierć kolegi ze służby, dawny bohater zostaje szaleńcem, a jego dotąd nieskazitelna reputacja momentalnie obraca się w perzynę. Żeby poznać prawdę, musi zbliżyć się do osoby działającej w środowisku zwolenników wszelkiej maści teorii spiskowych. Już samo przedstawienie Transformerów jako kolejnego przejawu konspiracjonizmu to powiew świeżości, a jak jeszcze dodać zarośniętego, długowłosego Duke'a, który na przednim siedzeniu jeepa trzyma książki o tytułach "UFO" i "Mindbender", to momentalnie robi się ciekawiej, bo na przekór kanonowi. Wizerunek harcerzyka zostaje bezpowrotnie naruszony, ale przy zachowaniu cech charakterystycznych tej postaci. To nie jest Superman łamiący kark wroga jak w filmie Zacka Snydera.

 

Dalsze wydarzenia to z jednej strony schematy dobrze znane z akcyjniaków z lat 80. i 90. - walka na dwóch frontach, z prawdziwym wrogiem i z wojskiem postrzegającym Duke'a jako zdrajcę - z drugiej na tyle widowiskowe i nienachalnie wprowadzające kolejne, doskonale znane fanom i fankom "G.I. Joe" postacie (Stalkera, Rock 'n Rolla, Destro, Mercera czy Baronessę), a przy tym rozwijające formułę dawnych komiksów spod tego szyldu, że lektura pochłania od pierwszych stron i trudno się od niej oderwać przed dotarciem do ostatniej. Napawa to optymizmem przed kolejnymi tomami z tego uniwersum - skoro z Conrada Hausera udało się zrobić interesującego bohatera, to teraz będzie już z górki.


Duke

Polska, 2024

Nagle! Comics

Scenariusz: Joshua Williamson

Rysunki: Tom Reilly



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce