Obraz artykułu 5 płyt: Wracaj, Bo Ciemno

5 płyt: Wracaj, Bo Ciemno

Warszawski zespół Wracaj, Bo Ciemno powstał w połowie 2022 roku, a w połowie maja tego roku opublikował debiutancką EP-kę. Jej zawartość opisał słowami: "Klimaty emo, dreamo, FFO Jeff Rosenstock, Touché Amoré, PUP i Bóg wie co jeszcze", więc w kolejnej odsłonie cyklu 5 płyt sprawdzamy, czym to "coś jeszcze" jest.

King Krule - "6 Feet Beneath the Moon"

Długo się zastanawiałem nad albumem, który byłby dla mnie jakoś szczególnie ważny, zwłaszcza w kontekście grania w zespole, ale ostatecznie postanowiłem zdecydować się po prostu na najczęściej słuchaną przez mnie płytę.

 

Debiut King Krule towarzyszy mi od wielu lat i choć obecnie już trochę mniej, to wciąż mam dla niego specjalne miejsce w sercu. Na tle jego późniejszych albumów dźwięk może jest prostszy i bardziej oparty na gitarze, ale właśnie ta prostota zawsze do mnie przemawiała, tym bardziej, że Archy Marshall jest świetnym gitarzystą. Dodatkowo ma niepowtarzalny głos, który zwłaszcza na tym LP jest pełen emocji, przez co świetnie się komponuje ze wspomnianą gitarą i resztą zespołu. Ciężko byłoby mi wskazać którąkolwiek z piosenek jako ulubioną, ale na pewno chciałbym wspomnieć o dwóch - "Lizard State" i "The Krockadile" - z racji tego, jak wpłynęły na moje własne funkcjonowanie w zespole. Nauka grania ich na gitarze, jak również innych piosenek z tego albumu, pokazała mi wartość w poszukiwaniu nowych i nietypowych dźwięków w instrumencie, co oczywiście jest super przydatne, kiedy samemu chce się pisać jakieś nuty. Słucham tego albumu rzadziej niż parę lat temu, ale do dzisiaj uważam, że jest po prostu kawałkiem fajnej muzyki, która miała na mnie ogromny wpływ [Janek].

Camping in Alaska - "Please Be Nice"

To jeden z tych albumów (i zespołów), które lata temu pojawiły się w internecie i zaczęły powoli budować rzeszę wiernych fanów, by finalnie zyskać należytą sławę. To kwintesencja midwest emo czwartej fali - przyjemne, melodyjne riffy, krzykliwe wokale ze zdartym gardłem, teksty o młodzieńczej miłości. Wszystko opakowane w niesamowicie ciepłą i przyjemną estetykę małomiasteczkowego życia na początku zeszłej dekady. Od 2020 roku - czyli odkąd ten album jest w naszych życiach - "Please Be Nice" powraca jak bumerang, inspirując nas na nowo i ciągle zaskakując. Produkcja mimo że słyszalnie amatorska, zachwyca oryginalnością, a piosenki po jedenastu (!) już latach brzmią cały czas niesamowicie. To wreszcie album, bez którego raczej byśmy nie założyli tego zespołu. Absolutne arcydzieło.  

Jeff Rosenstock - "Worry."

Jeff Rosenstock z każdym swoim albumem (pod różnymi szyldami) udowadniał, że można robić dobrą, chwytliwą muzykę niezależnie. Chyba bez przesady można powiedzieć, że to tytan współczesnej amerykańskiej sceny DIY. Muzyka Jeffa - szybka, chaotyczna, łącząca punk, ska, noise pop, twee pop i kto wie, co jeszcze - to po prostu kwintesencja dobrej zabawy, a "Worry." to album-przyjaciel - nie bez powodu uważany za najwybitniejsze osiągnięcie nowojorczyka. Ciężko zliczyć ilość ponurych dni, które ratowała muzyka na tym albumie. Jeff inspiruje nas muzycznie, lirycznie i światopoglądowo. Słuchamy tej płyty już od pięciu lat i nadal się nie nudzi. Warto jednak sprawdzić resztę jego dyskografii, a zwłaszcza Bomb the Music Industry! - poprzedni projekt Jeffa. Więcej tam ska i punku, a sam zespół działał w duchu Fugazi, sprzedając bilety za pięć dolarów czy robiąc z fanami oficjalny-nieoficjalny merch na koncertach.

Leonard Cohen - "Songs of Leonard Cohen"

Głos Cohena sprawia, że czuję w sobie głębokie wzruszenie i koncentruję się na jego poetyckich tekstach. Budzi we mnie wspomnienie letnich dni, gdy wraz z tatą siadaliśmy i słuchaliśmy wspólnie dyskografii Cohena, zachwycając się każdym szczegółem tej muzycznej podróży (wciąż to robimy). Na prawej ręce mam wytatuowany fragment tekstu z piosenki "Hey, That's No Way To Say Goodbye", na który regularnie zerkam melancholijnym spojrzeniem. Winyl zdobyłam podczas kilkudniowego wypadu do Berlina (udaliśmy się tam na koncert Jeffa Rosenstocka). Pojechałam krzyczeć pod sceną, a wróciłam z pięknymi, delikatnymi piosenkami na winylu. Każdemu polecam zapoznać się z postacią i dyskografią tego poety/muzyka [Miśka].

Deafheaven - "Ordinary Corrupt Human Love"

Album odrzucony przez wielu diehard fanów wczesnego, bardziej black metalowego Deafheaven, dla mnie absolutne arcydzieło muzyki rockowej. O ile kocham też krzyczany, shoegaze'owy "Sunbather" czy lo-fi debiut grupy, to właśnie ta płyta została ze mną na dłużej. I to naprawdę długo - od lat raz po raz wraca, aby przyciągnąć mnie do siebie i udowodnić po raz enty, że ta mieszanka post-rocka, shoegaze'u i altrocka to czysty majstersztyk. To żywy obraz podejścia gitarzysty-założyciela Kerry'ego McCoya, który - jak sam mówił - szuka w muzyce fajnych progresji, melodii i solówek, a nie skomplikowanych popisów technicznych czy eksperymentowania do granic możliwości. Rozumiem krytykę tej płyty - zwłaszcza, że po "Sunbatherze" i "New Bermuda" jest bardziej przystępna i z założenia otwarta na szerszą publikę - ale mnie riffy i melodie na "Ordinary Corrupt Human Love" po prostu trzymają i nie puszczają już od pięciu lat. Usłyszenie na żywo "Worthless Animal" było dla mnie przeżyciem prawie że religijnym - teraz czekam jeszcze na doświadczenie "Glint". Ten album jest po prostu piękny, kocham jego różnorodność, geniusz tkwiący w prostocie i cały jego klimat. Zdecydowanie miał na mnie wielki wpływ jako gitarzystę i perkusistę, udowodnił, że w muzyce można szukać pomostów pomiędzy różnymi rzeczami [Maury].


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce