DJ Shadow - "Endtroducing....."
Podczas wakacji w 2011 roku pracowałem jako sprzątacz w jednej z poznańskich galerii handlowych nad jeziorem Malta, a do moich zadań należało mopowanie paneli podłogowych. Ta robota miała kilka zalet, najważniejszymi z nich były praca na nocki (od godziny dwudziestej trzeciej do szóstej rano) oraz to, że przez całe siedem godzin mogłem non stop słuchać muzyki, ponieważ nikogo, z kierowniczką na czele, nie obchodziło moje istnienie oraz jakość wykonywanej usługi.
W tamtym czasie piracenie muzyki było normą, ale ja nigdy tego nie ogarniałem, przez co moja dyskografia, w stosunku do potrzeb, była dość uboga. Dostałem wtedy od Roberta Śliwki (z Ugorów i Kakofonium) kilkanaście gigabajtów muzyki, a wśród nich był właśnie "Endtroducing.....". Odpaliłem go po raz pierwszy mopując food court galerii, a klimatu dodało wschodzące nad jeziorem słońce [śmiech].
Pierwsze sekundy kawałka "Building Steam with a Grain of Salt" sprawiły, że w mojej głowie odblokowały się kolejne levele postrzegania muzyki. Za sobą miałem przesłuchane płyty The Residents, Capitan Beefhaert czy Zappy, ale po tym albumie muzyka stała się klarowniejsza. O ile już wcześniej byłem otwarty na wszelkie gatunki, o tyle dopiero w tamtym momencie doszczętnie zniknęły resztki granic.
"Endtroducing....." to mega spójna płyta, numery nie są wtórne czy nagrane na jednym patencie. Pomimo tego że trwa ponad godzinę, nie nudzi się podczas odsłuchu. Nie słucham tego albumu na co dzień, myślę, że maksymalnie dwa-trzy razy w roku i za każdym razem jest to świetne przeżycie. DJ Shadow zaszczepił we mnie tym albumem upodobanie do muzyki instrumentalnej - jazzu, elektroniki, folku i tak dalej. Jedną z moich muzycznych ambicji jest właśnie nagranie albumu instrumentalnego opartego na eksperymentach i improwizacji, jazzie i elektronice, coś na wzór Błota.
Perkusyjne sample wpłynęły w dużej mierze na moją grę, do dzisiaj umyślnie odrzucam efektowne przejścia na tomach i szalenie po blachach na rzecz groove'u, który jest dla mnie niezastąpiony. W Salcie Śmierci ten sposób gry sprawdza się doskonale. Zanim wybrałem "Endtroducing....." do tego artykułu, zastanawiałem się nad płytami Oasis, The Stooges i kilkoma innymi, ale żadna z nich nie otworzył mi głowy aż równie szeroko. Pozdro dla wszystkich istot, w szczególności dla DJ-a Shadowa [Tomek].
Deadly Firend - "Safeword"
"Safeword"? Choć to trochę dziwne, dla mnie safety blanket. Artystka w warstwie lirycznej odnosi się do sytuacji i myśli, które występują też we mnie. Chyba dlatego tak mnie to porusza. Może się wydawać, że nie jest hardkorowa, ale jak zrozumie się, o co tak naprawdę tam chodzi... jest już inaczej. Ciężar i wrażliwość to idealna definicja tego albumu. Dobór instrumentów, śpiewność partii, wielowarstwowość - to wszystko składa się na częstotliwości, które powodują u mnie dreszcze. Album idealny do samotnych rozmyślań, do przytulenia, nocnych podróży, do kąpieli.
Bardzo trudno wybrać faworyta spośród kompozycji Deadly Firend, dlatego wybrałam podium, kolejność losowa, już i tak było bardzo trudno [śmiech] - "Pornhub", "Magnolia", "A Silit". Za każdym razem, jak kończę słuchanie tego albumu, żałuję, że się już skończył i zaczynam za nim tęsknić [Natalia].
The Verve - "Storm in Heaven"
Słuchanie tego albumu jest jak leżenie na dnie jeziora i podziwianie przebijających się przez ciemność refleksów światła. Z tym, że zamiast wody są warstwy gitar, zamiast prądów jest rozlewająca się perkusja, a zamiast słońca są ogromne źrenice Richarda Ashcrofta, który miał wtedy zdecydowanie mniej przyziemne rzeczy na głowie niż za czasów "Bittersweet Symphony". Jakieś dziesięć lat temu ta płyta wprowadziła mnie w shoegaze i brit pop, do dziś wywołuje niesamowite odczucia. Trafia do mnie złoty środek pomiędzy shoegazem, brit-popem i bluesową psychodelą, a całość brzmi jednocześnie mrocznie i lekko, jasno i ciężko. Jeden z tych albumów, których tytuł idealnie pasuje do zawartości [Mikołaj].
Arthur Verocai - "Arthur Verocai"
Wśród jesiennej aury, przed kamienicą siedzi sobie zadumany pan i patrzy w dal... Co za skarby tu znajdziemy? Ojjjj, ta niepozorna okładka kryje prawdziwe bogactwo. Do takich pięknych aranżacji w Salcie Śmierci jeszcze nam trochę brakuje, ale chciałbym kiedyś tworzyć muzykę, która będzie zarówno tak rozbudowana, i tak bardzo subtelna. Madlib podobno powiedział, że jest to jedyna płyta, którą mógłby słuchać na okrągło. Verocai na swoim self-titled debiucie serwuje psychodeliczny pop, który śmiało można postawić w jednym szeregu z takimi albumami jak "Pet Sounds" czy bardziej współcześnie "The Soft Bulletin", chociaż nie wiem, czy bardziej trafne nie będą porównania do brzmień, które są bardziej soulful.
Mamy tu piękne melodie, rozbudowane aranżacje z szerokim instrumentarium, gdzie południowoamerykańska muzyka miesza się z wpływami takich nurtów jak jazz, funk, soul czy rock psychodeliczny. Autor określił to jako mieszankę samby i soulu. Smyczki, dęciaki, gitary, syntezatory, brazylijskie perkusjonalia - bogactwo część główna! A może mówi wam coś Wodecki i jego "Panny mego dziadka"? Jeżeli trafiliście już na takie perełki rodzimej sceny, to zajrzyjcie i tutaj - gwarantuje zawodu nie będzie.
Verocai po wydaniu tego materiału zniknął na lata i zaczął produkować muzykę do reklam, tak przynajmniej czytałem w internetach. Podobno album początkowo słabo się sprzedał i nie odniósł wielkiego sukcesu komercyjnego. Dopiero po latach diggerzy wydłubali tę pozycję, jak i wiele innych zakurzonych fenomenalnych albumów z Brazylii z tego okresu. Wybrałem tę płytę też dlatego, żeby mieć pretekst do napisania kilku słów więcej o muzyce z Brazylii. Takich skarbów jest tam cała masa! "Clube da Esquina" autorstwa Miltona Nascimento i Lo Borges, które jest zdecydowanie bardziej rockowo-beatlesowe (zachowując przy tym elementy muzyki z południowej ameryki) i bardziej słoneczne (w sam raz na teraz), równie dobrze mogłoby zająć miejsce Arthura w moim zestawieniu, ale nie mam tego (jeszcze) na fizyku, a coś trzeba było dać do zdjęcia [śmiech]. Zasłuchuję się też ostatnio w funkowym szalonym Timie Maia czy Gali Costa (jej "Gal" to jedna z kwaśniejszych rzeczy jakie słyszałem kiedykolwiek). Słuchajcie muzyki z Brazylii, z Polski też oczywiście [Sebastian].
Deerhunter - "Microcastle"
Mimo że ja tu gadam, wybraliśmy tę płytę wspólnie. Deerhunter to zespół, który zajmuje szczególne miejsce w moim serduszku i pomógł przetrwać cięższe chwile. Melancholia w przebojowym wydaniu. Topka panteonu Pitchforka z okolic 2010. Indie rock z eksperymentalnym zacięciem, który czerpie z rozmarzonych shoegazowo-ambientowych nurtów, transowej psychodelii czy garażowego rocka. Jak dla mnie, to zespół bez słabej płyty, o czym można oczywiście dyskutować, ale jeżeli już chodzi o "Microcastle", to bez dwóch zdań jest to topka ich dyskografii. Mamy tu piękne melancholijne i intymne teksty, subtelne, nastrojowe momenty, które narastają do eksplozywnych ścian dźwięku, w których można owinąć się jak w kocyk w listopadowy wieczór. Przy tym wszystkim jest tu też wspomniana przebojowość. To właśnie za to pokochałem Deerhuntera, jak sprytnie udaje się mu łączyć te wszystkie pozornie odległe kropki [Sebastian].