Pink Floyd - "The Piper at the Gates of Dawn"
Pink Floydów znałem i lubiłem od zawsze. Słuchali ich moi rodzice, ale głównie był to materiał z ''Wish You Were Here'', ''The Wall'' i ''Division Bell''. Kiedy byłem w liceum, naciągnąłem tatę na zakup reedycji "dudziarza", wydanej z okazji czterdziestolecia tej płyty, bo akurat byliśmy w sklepie muzycznym w dniu jej premiery. Odpaliliśmy ją już w aucie w drodze do domu i bardzo szybko zrozumiałem że Pink Floyd z Sydem Barrettem to niemal zupełnie inny zespół niż ten późniejszy z Gilmourem, chociaż akurat opener - "Astronomy Domine" - w jakimś sensie wydaje się kawałkiem najbliższym późniejszym dokonaniom zespołu.
Zanim usłyszałem "The Piper at the Gates of Dawn", nie do końca wiedziałem, że tak w ogóle można grać, ale od początku spodobało mi się połączenie pozornie prostych (ale skutecznych) piosenek z psychodelicznymi lotami. Brzmi to trochę tak, jakby ktoś celowo chciał trochę popsuć te piosenki. Po kilku pierwszych przesłuchaniach, chwyciłem za gitarę (na której dopiero od niedawna uczyłem się grać), ustawiłem najdziwniejsze brzmienie, jakie byłem w stanie wygenerować multiefektem i próbowałem zagrać swoje "Interstellar Overdrive". Później dotarłem do dołączonej do wydawnictwa płyty bonusowej z wczesnymi singlami i dziwiłem się, czemu tak wybitny utwór jak ''Arnold Layne'' nie wszedł na płytę, ale myślę że dzisiaj śmiało można ten kawałek zaliczyć do "uniwersum dudziarza". Jeśli ktoś tej płyty nie zna, zdecydowanie polecam ją sprawdzić, a w szczególności tym, którzy nie lubią późniejszych, progresywnych Pink Floydów [Barabasz Stańczyk].
The Smiths - "Meat is Murder"
To, że jakaś płyta The Smiths znajdzie się w tym zestawieniu było dla nas oczywiste. Pewnie moglibyśmy w ogóle wrzucić tutaj tylko albumy Kowalskich (cztery studyjne i któryś kompilacyjny, chociaż ciężko byłoby zdecydować który), postanowiliśmy więc dokonać wyboru minimalnie nieoczywistego i postawiliśmy na drugi studyjny album zespołu [razem].
To była pierwsza płyta The Smiths, jaką przesłuchałem w całości i była jedną z tych, które mimo że nie porywają od pierwszego przesłuchania (a wręcz wydawała mi się wtedy nieco nudna), to jednocześnie mają w sobie coś takiego, co sprawia że dosłownie musisz wrócić i przesłuchać ją jeszcze raz, a później kolejny, aż w końcu masz ją na ripicie przez kilka tygodni. O każdym utworze z "Meat is Murder" można napisać wiele, ale warto podkreślić, że mamy tutaj pierwsze smithsowskie kawałki w stylu "alternatywnego rodeo" (''Nowhere Fast'' i ''Rusholme Ruffians'') czy jeden z topowych tekstów z całego dorobku Morrisseya (''That Joke Isn't Funny Anymore'').
Ocenę całego albumu obniża niezbyt udany tytułowy utwór, który jest wege-manifestem. Mimo że nawet zgadzam się ideologicznie z Morrisseyem (w tym konkretnym przypadku, co warto podkreślić w kontekście ostatnich kilku lat bogatych w niezbyt udane wypowiedzi "Mordziatego"), to artystycznie jest to po prostu utwór słaby, szczególnie jak na tak wybitnych piosenko-pisarzy jak Morrissey i Marr [Barabasz Stańczyk]
Linia basu z "Barbarism Begins at Home" jest chyba w topie moich ulubionych bassline'ów. Nie kancelujcie nas, wiemy że Mordziaty wciąż atakuje [Iszka Osoba].
Klaus Mitffoch - "Klaus Mitffoch"
Na wstępnej liście do naszych pięciu płyt było "Entertainment!" Gang of Four, ale ostatecznie postanowiliśmy zamieścić polskie "Entertainment!", czyli eponimiczny album zespołu Klaus Mitffoch.
To oczywiście żart i jawna prowokacja z naszej strony. Lech Janerka jest jednym z naszych ulubionych artystów bez podziału na polskich i zagranicznych, a jakiekolwiek porównywanie z "zachodnimi" wykonawcami ma formę jedynie pochwalną (dla obydwu stron), nie jest w żadnym razie zarzutem o kopiowanie.
"Klaus Mitffoch" faktycznie brzmi trochę jak Gang of Four, chociaż bliżsi jesteśmy stwierdzenia, że cała płyta brzmi jak gitary Andy'ego Gilla. Gdyby w latach 80. były DAW-y i wtyczki VST, to ta płyta brzmi jakby ktoś na masterze odpalił preset "Andy's entertainment". Wszystko jest szorstkie, chorusowate i dziwaczne, można to lubić lub nie, my lubimy bardzo. Teksty Lecha i Bożeny Janerków to niedościgniony od lat wzór znakomitego polskiego tekstopisarstwa i słychać to już na tym wczesnym etapie ich działalności [razem].
Joanna Newsom - "Have One On Me"
Pierwszą piosenką Joanny Newsom, na jaką natrafiłam była "The Book of Right-On". Przedziwny głos, akompaniująca harfa i teksty pełne słów wyciągniętych z najgłębszych zakamarków słownika - to był zdecydowanie jeden z moich muzycznych "momentów-aha". Na mojej szkolnej gitarze klasycznej próbowałam grać utwory z "Milk-Eyed Mender", do szuflady powstał pewnie niejeden wątpliwej jakości tekst inspirowany Joanną.
Do naszego zestawienia wybrałam album "Have One On Me"- monumentalne, trzypłytowe wydawnictwo. Nie dajcie się odstraszyć, bo oprócz bogatych aranżacji i złożonych tekstów, mamy tu do czynienia z niezwykłym songwriterskim talentem Joanny w pełnej krasie. Według mnie świeci on najmocniej w takich kompozycjach, jak "Good Intentions Paving Company", "Soft as Chalk" czy "In California". A przy zamykającym album "Baby Birch" do tej pory ronię łezkę [Iszka Osoba].
Kedr Livanskiy - "Your Need''
Płyta, dzięki której udało mi się łatwo przebrnąć przez maturalny okres liceum oraz bez której nie wyobrażam sobie lata i wakacji. Jako olbrzymia entuzjastka produkowanej przez Kedr muzyki (a oczarowała mnie swoimi prostymi, melancholijnymi brzmieniami już niedługo po wydaniu pierwszej EP-ki - "January Sun"), kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o przedsprzedaży, wiedziałam, że "Your Need" musi być moje. Niełatwo było wybrać tylko jeden z krążków Kedriny - wszystkie miały równie ogromny wpływ na moją muzyczną mentalność, jak i pomogły mi w uformowaniu własnego poczucia estetyki (nie tylko pod względem produkcji, ale również tekstowo). Parkietowe bity "Your Need" oraz electro-popowe synthy, których brzmienia pełne są słońca i energii, idealnie nadają się jednak na nadchodzące powoli, letnie dni [Julian Gąska].