Obraz artykułu 5 płyt: Strangers In My House

5 płyt: Strangers In My House

Dream pop, shoegaze i... coś jeszcze - krakowski Strangers In My House na ubiegłorocznym albumie "Leave It Undefined" pokazał liczne wpływy i inspiracje, a lepiej je poznać pomogło nam zajrzenie do prywatnych zbiorów gitarzysty Jakuba Zająca.

Porcupine Tree - "Up the Downstair"
Jakiś czas temu zauważyłem, że miejsce mojego ulubionego albumu nie zmienia się w moim życiu jakoś od 2015 roku - bezsprzecznie jest to "Up the Downstair", czyli pierwszy pełnoprawny (nie będący kompilacją) LP projektu Stevena Wilsona, ale dlaczego? Nie jest to jego najlepiej nagrany album. Nie jest też najbardziej "ambitny". Powiedziałbym też, że materiał na późniejszych płytach jego licznych projektów często bywa dużo lepszy. Kilka lat temu zauważyłem jednak, że ta płyta jest tak jakby... punktem centralnym mojego gustu muzycznego.

 

Jest tutaj duża ilość psychodelii, silne wpływy wczesnego dub techno i EDM (na przykład w tracku tytułowym, gdzie pierwszy raz słyszymy w ramach Porcupine Tree Richarda Barbieri z między innymi Japan), dograne w 2005 roku świetne ścieżki perkusji Gavina Harrisona (w oryginale jest tylko maszyna perkusyjna) i ładne, rozmarzone gitary, wśród których znajdują się partie, dzięki którym w końcu w wieku licealnym przerwałem swoje ciągłe zainteresowanie muzyką "antygitarową" - to wszystko wywołuje we mnie podejrzenie, że wtedy dwudziestosiedmioletni Wilson miał prawie dokładnie takie samo poczucie estetyki jak ja obecnie... w wieku dwudziestu siedmiu lat jak to piszę. Wszystko wydaje się tu zrobione pode mnie. Aha, no i "Up the Downstair" wydane zostało w 1993 roku... w moim ulubionym roku w muzyce! To nie może być przypadek...

Madness - "Utter Madness"
Nie jestem fanem albumów kompilacyjnych, ale Madness, czyli chyba najbardziej legendarny wykonawca drugiej bodajże fali ska, zawsze stał dla mnie singlami i teledyskami. Na każdej jego płycie są natomiast piosenki, które mnie nie porywają. Pewnego dnia na stoisku z płytami winylowymi zobaczyłem brytyjskie oryginalne wydanie kompilacji drugiej fazy Madness i będąc fanem "części pierwszej" ("Complete Madness" z 1982 roku), ucieszony jak dziecko, wróciłem do domu z nowym zakupem.

Jest tu tyle do kochania z Madness lat 1982-1986 - "Our House", czyli bezsprzecznie najbardziej znany hit grupy, "Driving in My Car" czy "Michael Caine", ale przede wszystkim niedocenione dla mnie utwory z "Mad Not Mad", które ukazują muzyków grupy jako coraz bardziej próbujących oderwać się od swojej przerysowanej i slapstickowej stylistyki (tutaj moimi ulubieńcami są "Yesterday's Man", "I'll Compete", "Sweetest Girl") sprawiają, że częściej wracam tutaj niż do Madness wczesnego. Świetny przegląd umiejętności tekściarskich i niebywale chwytliwych piosenek - czy słusznie uważam ich za jeden z najważniejszych proto-britpopowych zespołów?

Vox - "Vox"
Tutaj z kolei winyl z kolekcji mojego ojca, czyli debiutancki album polskiej grupy Vox. Opisuję tę płytę przede wszystkim ze względu na jej ciekawą fizyczną/dźwiękową cechę - nie wiem, czy to przez błąd, które popełniło wydawnictwo Tonpress już czterdzieści pięć lat temu podczas produkcji, zły stan przechowywania, czas, czy cokolwiek innego, ale ten egzemplarz... zmienia wysokość dźwięków, które odtwarza. Jest to na tyle niewielkie, że nie drażni (zastanawiam się czasem, czy to nie jest po prostu moja wyobraźnia), ale za to dodaje solidnej porcji psychodelii i nostalgii.

Ze wszystkich, z jakimi miałem kontakt, może to być płyta, która najbardziej zyskuje, dzięki formatowi starego, wyprodukowanego w czasach późnego Gierka, najwyraźniej zniekształconego winyla. A na nim samym możemy znaleźć największe przeboje kwartetu - "A gdyby tak", "Bananowy song", ale też chociażby spokojniejsze i mniej znane "Masz w oczach dwa nieba", które dla mnie najbardziej zyskuje na "wadliwości" tego egzemplarza płyty. Wiem jedno - w serwisach streamingowych Vox nie brzmi aż tak ciekawie i angażująco jak na tym egzemplarzy, który mam na wyciągnięcie ręki. Jeszcze jedno - nie dam sobie wmówić, że na okładce to nie jest mój ojciec, ten wąs z lat 70...

Nirvana - "In Utero"
Ciężko znaleźć osobę publiczną, która miała większy wpływ na mój wczesny gust muzyczny i ogólnie zmysł estetyki niż Kurt Cobain. Jak wspomniałem, 1993 rok jest najprawdopodobniej moim ulubionym w muzyce, a Nirvana możliwe, że była wtedy największym zespołem na świecie. "In Utero" jest z kolei dla mnie tym, co najlepsze w 1993 roku - nieidącym na kompromisy, surowym albumem gitarowym o alternatywnych korzeniach, przy nagrywaniu którego dostępne były środki finansowe pozwalające na uzyskanie wyniku "nie patrząc na zegarek" i zwracając uwagę na drobne szczegóły. Ostatni album Nirvany jest bezsprzecznie moim ulubionym - mamy tu do czynienia z zespołem, który mimo wpływu swojej wytwórni, miał podjąć dojrzałą decyzję stworzenia swojego najbardziej hałaśliwego i chaotycznego albumu - zarówno muzycznie, ponieważ słychać na nim ogromne ilości pięknego, kontrolowanego przez Steve'a Albiniego jazgotu, jak i tekstowo, gdzie słowa Cobaina są ciemniejsze niż kiedykolwiek.

Zestawienie na "In Utero" z jednej strony niebywale chwytliwej i łatwej do przyswojenia pod względem kompozycji muzyki, z tym jak tutaj na niektórych utworach brzmi czasami aż odchodzący od zmysłów wokal, daje naprawdę wielowymiarowe wydawnictwo - jednocześnie o niskim progu wejścia, jak i skrajnie wymagające. Wydaje mi się, że na tej płycie znajdują się jedne z najbardziej szalonych dźwięków, jakie kiedykolwiek słyszałem, ale również mój ulubiony moment w dyskografii Nirvany - na "Milk It" zaraz przed krzyczeniem: Test meat, Cobain wydaje się na krótką chwilę zaśmiać, przełamując na ułamek sekundy ten zupełnie fatalistyczny utwór. Dla mnie ten wycinek stał się tak wymowny, ukazując bipolarność osoby stojącej za dyskografią nadal jednej z moich ulubionych grup - bipolarność, która jest skrajnie zaraźliwa i angażująca. Wydaje mi się, że nadal nie ma zespołu, który byłby w stanie tak ciężkie piosenki wykonywać w sposób tak łatwo przyswajalny.

Air - "Talkie Walkie"
Jakbym miał wymienić albumy perfekcyjne, czyli zróżnicowane i podejmujące ryzyko, jednocześnie z każdą decyzją trafiające w cel i posiadające świetne utwory, które od razu chce się zapętlić, to na pewno w tym gronie znalazłyby się takie klasyki jak "Dark Side of the Moon", "OK Computer", debiut Arctic Monkeys, "Loveless", "Plastic Beach" czy "Blackstar" Davida Bowiego. Mam też propozycję, która raczej nie pojawia się w takich zestawieniach - trzeci album francuskiej grupy Air. Przyćmiona według mnie przez ich debiut "Moon Safari" oraz "10,000 Hz Legend" płyta zmniejsza retrofuturyzm brzmienia i skupia się jednocześnie na idealnie brzmiących radiowych piosenkach - "Venus" czy "Cherry Blossom Girl". Nadal jednak ta edycja Air jest bardzo hmm... francuska i retro.

Każda kompozycja ma szereg detali, na które można zwrócić uwagę, a co najważniejsze, wszystkie są "w punkt". Mimo spokojnego charakteru całości, mamy tu do czynienia z dziesięcioma numerami jednocześnie chwytliwymi, jak i świetnie wyprodukowanymi, co skutkuje moim ciągłym wyrazem twarzy przedstawiającym myśl: O, ale sprytne lub oho, to mnie głaszcze po uszku dokładnie tak jak lubię hihi. Bardzo imponuje mi muzyka, która zwraca na siebie uwagę nie za pomocą głośności i ekspresji, tylko po prostu użycia określonego akordu, dźwięku czy jego barwy. Bardzo łatwo ambientowy pop tego rodzaju zamienia się dla mnie w tak zwane "wallpaper music" i idzie sobie po prostu w tle bez mojej uwagi, ten duet ma jednak niebywałą łatwość przepełniania swojej muzyki tak wieloma warstwami atmosfery. No i już nie będę wspominał, że "Alone in Kyoto" może być jednym z najlepszych ambientowych instrumentalnych utworów elektronicznych jakie słyszałem, po prostu nie będę.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce