Nie istnieją naukowe dowody czy choćby poszlaki poświadczające związki przedmiotu filmu Friedkina z rzeczywistością (poza ewentualnym wpływem siły sugestii), istnieje natomiast szereg chorób i zaburzeń psychicznych, którymi wyjaśniane są domniemane "opętania" - od histerii przez psychozę po schizofrenię czy nawet demonomanię, czyli przekonanie, jakoby w naszym ciele zamieszkał zły duch. Pierwszym nieoczywistym ruchem Greena w jego wersji "Egzorcysty" jest usytuowanie siebie właśnie na pozycji sceptyka, a jednocześnie skonstruowanie świata na bazie chrześcijańskiej kosmologii.
Powracająca do roli Chris MacNeil, matki z pierwowzoru, Ellen Burstyn w swojej pierwszej scenie od razu podsuwa niereligijnemu Victorowi (Leslie Odom Jr.) możliwość występowania placebo w procedurze "wypędzania diabła" i tej opcjonalności Green trzyma się od początku do końca. Daleko mu do dogmatycznego, żerującego na edukacyjnych zaniedbaniach (według badań przeprowadzony przez YouGov w 2019 roku blisko połowa Amerykanów wierzy w istnienie duchów i demonów) "Egzorcysty papieża", bazującego na postaci Gabriele'a Amortha przekonującego w bestsellerowych "Wyznaniach egzorcysty", że do opętania może się przyczynić praktykowanie jogi i słuchanie metalu. Green nie jest kabotynem, interesuje go przede wszystkim społeczna funkcja egzorcyzmów oraz ich obecność w wierzeniach z całego globu, często starszych od chrześcijaństwa.
Jego drugi nieoczywisty ruch to zrezygnowanie z pojedynku dobra ze złem jeden na jednego, przywiązanej do łóżka dziewczynki z recytującym Biblię kapłanem. Przedstawia wizję egzorcyzmów ekumenicznych, przeprowadzanych również przez osoby świeckie, a nawet przez ateistę, z użyciem aparatury monitorującej stan opętanych osób, czyli także z włączeniem do procesu współczesnej technologii. W takim ujęciu nie przypomina to rzucania zaklęć, a raczej próbę unaocznienia siły wspólnoty i bolesnych konsekwencji dla wszystkich jej członków/członkiń, kiedy ktoś zaczyna się wyłamywać. Z tego względu nie sposób wskazać, kogo należałoby uznać za bohatera tytułowego - ma formę zbiorową, ponadwyznaniową i symboliczną. Po raz pierwszy od pięciu dekad podjęto w Hollywood próbę ukazania egzorcyzmu jako szerszego zjawiska kulturowego.
Reżyser sięgnął po jeszcze kilka nietypowych rozwiązań (chociażby dwie równolegle opętane dziewczyny), ale zaliczył również kilka potknięć. Włożył wiele wysiłku w przedefiniowanie popkulturowego egzorcysty i chyba zbyt późno spostrzegł, że nie ma właściwie czym nastraszyć publiczności. Horror nie musi być straszny, może być zabawny (za przykład może posłużyć "Powrót żywych trupów"), byleby zawierał symbolikę śmierci i elementy grozy, a tego "Wyznawcy" odmówić nie można. Green najwyraźniej jednak zapragnął dodania czegoś, co mogłoby napędzić nam stracha i podjął chybioną decyzję o dodaniu kilku jump scare'ów niskich lotów. Nie wprowadza ich w tempo, nie są naturalnie zakorzenione w scenach i rozwoju wydarzeń, to ten rodzaj wywołanego hałasem podskakiwania w fotelu, po którym czujemy jedynie irytację.
Zabiegi pokroju węża wyskakującego spod kamienia z takim hałasem, jakby w jego trzewiach wybuchł granat są tym bardziej niezrozumiałe, że reżyser sprawnie stopniuje napięcie, daje nam poznać poszczególne postacie, wyposaża je w odrębne osobowości, przez długi czas tkwimy wręcz w dramacie familijnym z demonicznym zagrożeniem w tle, dzięki czemu w ostatnim akcie stawka wydaje się wysoka. To nie jest jeden z tych wtórnych filmów o opętaniu, gdzie więcej czasu spędzamy z przeklinającym, wymiotującym, nieproszonym gościem z innego świata, niż z osobą, której odebrał normalność. Osoby przyzwyczajone do takiej perspektywy mogą się poczuć rozczarowane stosunkowo krótkim rytuałem wypędzania - na maraton rzucania fekaliami i lingwistyczne zabawy w "jakim teraz przemówię językiem" nie można liczyć, ale przecież wszystko to widzieliśmy już wielokrotnie. Niewiele horrorów było w stanie przedstawić egzorcyzmy w interesujący sposób, bez powielania i doprowadzania do ekstremum pomysłów zaczerpniętych od Friedkina. Greenowi na efekciarstwie nie zależało, powściągliwy finał ma przede wszystkim nie przeszkadzać w opowiadaniu historii.
Wątek wspólnoty jest w niej interesujący, stanowi fundament "Wyznawcy", trudno jednak nie odnieść wrażenia, że obecność bohaterki Ellen Burstyn to ruch fanserwisowy, podjęty na requelową modłę ("Halloween" z 2018 roku zapoczątkowało zresztą trend na requele) i niepotrzebny. To, co dziewięćdziesięcioletnia aktorka dostała do odegrania wprawiła w życie z werwą i zaangażowaniem, dzięki którym wykreowała postać ciekawszą od tej z 1973 roku. Nie przeszkadza nawet wplecenie jej w fabułę we wtórny sposób, jako autorki książki o doświadczeniach, jakie obecnie trapią kogoś innego, szukającego u niej pomocy; dziwaczne i podyktowane jedynie próbą zintensyfikowania akcji wydają się natomiast podejmowane przez nią działania po konfrontacji z demonem. Ta jedna scena może na chwilę zachwiać zawieszeniem niewiary w świat przedstawiony w nowym "Egzorcyście"; naciągany i moralizatorski wydaje się również końcowy monolog na temat dobra i zła; ale mimo tych kilku mankamentów i nietrafionych pomysłów, udało się nakręcić jeden z ciekawszych filmów w swojej kategorii od momentu jej powstania.
Religijny horror bez religii, oddanie hołdu kultowemu pierwowzorowi i mierzenie się z wytworzoną przez niego konwencją za pomocą świeżych pomysłów - być może David Gordon Green zapragnął, by "Egzorcysta: Wyznawca" został zbyt wieloma filmami naraz, ale jego odważne podejście, nawet jeżeli okupione kilkoma potknięciami, zasługuje na uwagę.
Egzorcysta: Wyznawca
Tytuł oryginalny: The Exorcist: Believer
USA, 2023
Reżyseria: David Gordon Green
Obsada: Leslie Odom Jr., Lidya Jewett, Olivia O'Neill