Sufjan Stevens - "Carrie & Lowell"
Wydany w 2015 roku album Sufjana Stevensa zajmuje istotne miejsce w moim sercu. Zawiera to, co szczególnie w muzyce chłonę - melancholię, piękne i chwytliwe melodie oraz emocjonalne teksty. Mam poczucie, że gdybym miała wybrać jedną płytę, która mnie jakkolwiek definiuje, to byłaby to właśnie "Carrie & Lowell". Winyl do mojej domowej kolekcji otrzymałam w prezencie od przyjaciela. Namawiam - słuchajcie Sufjanka, to przewspaniały soundtrack do tej jesieni! Najmocniej polecam moich ulubieńców z albumu - "All of Me Wants All of You" oraz "John My Beloved".
Hania Rani - "Home"
Czy jest jeszcze ktoś, kto nie zdążył się zachwycić wrażliwościami Hani? Muzyka tej artystki nieraz była doskonałym soundtrackiem dla pewnych historii, które mi się przydarzały. I nie mówię tu o wzniosłych chwilach, ale o sytuacjach codziennych - piosenki Hani pomagają zatrzymać się w wielkomiejskim pośpiechu i dostrzec piękno tam, gdzie byśmy go wcale nie oczekiwali. Zawdzięczam Hani jeszcze jedno - ponieważ jej twórczość balansuje na granicy muzyki poważnej i ambientu, podczas swoich poszukiwań muzycznych zaczęłam odważniej zagłębiać się właśnie w te rejony, które wcześniej były mi zupełnie obce.
Ewa Demarczyk - "Live"
Wydanie zawiera między innymi wykonania piosenek w aranżacji Zygmunta Koniecznego, w tym kultowe "Pocałunki", "Tomaszów" czy "Grande valse brillante". Słabość do utworów Demarczyk jest pokłosiem moich studiów polonistycznych i zamiłowania do poezji. Śpiewała w swoich piosenkach tak, jakby w każdej nucie chciała zawrzeć możliwie najwięcej emocji, oczywiście z naciskiem na smutek. Uwielbiam artystki, które w ten sposób śpiewają. Jej wizerunek sceniczny i kunszt wokalny (dykcja!) były ponadczasowe i do tej pory działają na mnie jak magnes.
Feist - "Let it Die"
Piosenki Leslie Feist zdumiewają mnie z każdym odtworzeniem. Podzielę się pewną śmiałą opinią - uważam, że jest to jedna z najbardziej pomysłowych i nietuzinkowych artystek z poletka muzyki indie. Płytkę "Let it Die" także otrzymałam w prezencie. Lubię do niej wracać, bo przypomina mi przyjemny czas, w którym indie słuchało się najwięcej, a piosenki Feist łączyły się w odtwarzaczu z numerami Bon Ivera, Fleet Foxes i Cat Power.
Tori Amos - "Gold Dust"
Fascynacja postacią Tori wraca do mnie od czasu do czasu. Trwa to chyba od czasów gimnazjalnych, od kiedy słuchałam na ripicie "Winter", "A Sorta Fairytale" i "Cornflake Girl". Moją ulubioną płytą Tori jest "Scarlet's Walk”, ale w domowej kolekcji znalazła się akurat "Gold Dust". Jeśli będzie więcej czasu, to chętnie wrócę do lekcji gry na klawiszach, właśnie pod wpływem inspiracji twórczością Tori.