Увула - "Ничего Сверхъестественного"
Dostałem tę płytkę w prezencie urodzinowym od mojej dziewczyny i znajomych, a dokładniej, została mi wręczona podczas imprezy niespodzianki, która była planowana od długiego czasu. Ktoś mi potem powiedział, że ogarnięcie tych urodzin było jak robienie imprezy dla Sebastiana Szweda, bo ciągle zmieniałem plany i nieświadomie robiłem im pod górkę, ale cóż... Płytka dotarła, została odpalona i mimo że nie jest moim ulubionym materiałem od zespołu Увула, to muszę przyznać, że dość często do niej wracam. Jest w ich muzyce swego rodzaju letnia melancholia, która chyba nigdy nie przestanie mnie urzekać i nie da się ukryć, że tę atmosferę staram się przemycić w muzyce Syndromu [Sebastian Polus].
Roosevelt - "Roosevelt"
Debiutanckie LP Roosevelta postrzegam w sposób, w jaki wiele osób postrzega pierwszą płytę Lady Pank - prawie każdy utwór mógłby być singlem. Pomimo premiery w 2016 roku, ciągle do niej wracam i raczej nie ma tygodnia, w którym nie posłuchałbym tej płyty w całości - po prostu to jest moja defaultowa muza. Możliwe, że to przez nostalgię, którą momentalnie wywołują u mnie te utwory, bo "Moving On" albo "Colours" zawsze przypominają o ciepłym lecie 2016 roku. Ten self-titled bardzo solidnie odcisnął ślad na moim graniu muzyki i chyba już na zawsze pozostanie ogromną inspiracją. Jak chcesz posłuchać lekkich tekstów o miłości, z dobrą produkcją, gitarkami i synthami, to teraz wiesz już, co odpalić. No i teledyski są bardzo ładne [Wojtek Pawlak].
Title Fight - "Shed"
Miałem duży problem z wyborem jednej płyty. Ostateczna walka rozegrała się pomiędzy "Tigers Jaw" a "Shedem", ale o ile to pierwsze wprowadziło mnie około 2011 roku w całą falę z okolic Run For Cover Records, to właśnie "Shed" sprawił, że utonąłem w tym na grubo. Ta płyta ma wszystko, od szybkich hardcore punkowych kawałków przez emo-alt rockowe bangery rodem z lat 90. po płynące, bardziej rozmyte i nostalgiczne riffy. Zdecydowanie mogę powiedzieć, że jest to jedna z tych płyt, które ukształtowały nie tylko to, czego słucham, ale też to, co i jak gram [Bastian Najdek].
The Streets - "Original Pirate Material"
Na "Original Pirate Material" trafiłem podczas przeczesywania internetu, gdy pierwszy raz zainteresowałem się rapem z Wysp, przez płytę "Konnichiwa" Skepty. Debiut Streetsów nie był brzmieniem, którego wtedy szukałem, ale już przy drugim kawałku wiedziałem, że nie jest to płyta, wobec której można przejść obojętnie. Szczero-humorystyczny raport Mike'a Skinnera z życia geezerów porwał mnie na dobre swoim klimatem, a dzięki różnorodności w instrumentalach, mogłem wynieść z tego albumu sporo inspiracji do wszystkich moich projektów [Wojtek Filipowicz].
The Cure - "Disintegration"
Dość późno w życiu zorientowałem się, że są zespoły inne niż Nirvana. Nie pamiętam dokładnie gdzie i kiedy po raz pierwszy usłyszałem Roberta Smitha, ale od tamtego czasu moje przywiązanie do The Cure tylko rosło. Płyta "Disintegration" nie była moją ulubioną od początku, jak pewnie każdy zasłuchiwałem się najpierw w największych przebojach grupy. Ten album stał się moim ulubionym z chwilą jego odkrycia. W moim odczuciu potrafi się niejako dostosować do naszego stanu emocjonalnego. Mógłbym go odtworzyć na plaży przy piwku ze znajomymi albo leżąc na podłodze i patrząc w sufit - za każdym razem usłyszę w nim to, czego potrzebuję. Możesz też bez problemu puścić go, gdy jedziesz z mamą samochodem - na pewno jej się spodoba [Dawid Graczyk].
Syndrom Paryski wystąpi na Soundrive Festival 2021, który odbędzie się w dniach 10-15 sierpnia. Więcej informacji TUTAJ.