Obraz artykułu Kate Gentile: Lubię stawiać przed sobą pozornie niemożliwe do pokonania przeszkody

Kate Gentile: Lubię stawiać przed sobą pozornie niemożliwe do pokonania przeszkody

Choć perkusja jest najstarszym znanym ludzkości instrumentem, wciąż pojawiają się osoby, które potrafią na niej grać w zaskakujący, nieoczywisty sposób. Kimś takim jest rezydująca w Nowym Jorku Kate Gentile, która w minionym roku wydała dwa znakomite, bardzo różne albumu - jazzowy "Find Letter X" i bliższy muzyce nowej "B i o m e i.i".

Jarosław Kowal: Zazwyczaj czekasz na przypływ inspiracji czy praca twórcza wymaga regularności?
Kate Gentile: Komponowanie jest jak kran, którego kurek mogę przykręcać i odkręcać, kiedy tylko zechcę. Często mam takie okresy, że w ogóle nie komponuję, ale kiedy wreszcie przychodzi czas, żeby zabrać się za muzykę, po prostu to robię. Nigdy nie czułam, że koniczny jest przypływ inspiracji.

 

Dociekam, bo wiele albumów wydałaś z rozmachem - "B i o m e i.i" ma prawie godzinę, "Find Letter X" ponad trzy, wcześniej było też "Snark Horse", które zajmuje aż sześć płyt CD. Zastanawiam się, czy są efektem niekontrolowanego strumienia świadomości, czy dłubania w nich godzinami.
"B i o m e i.i" ma całkiem normalną długość jak na pełen album, w 2023 roku wydałam też "Flagrances" z Andrew Smileyem, płytę, która trwa mniej więcej trzydzieści trzy minuty. Pojawiło się do tego kilka krótkich EP-ek Gloatmeal, wydanych razem z Mattem Mitchellem... Tworzę więc również materiały o normalnej długości i krótsze. Wiele z tych długich ma z kolei związek z koncepcją artystyczną, ale nie tylko - decyzja o nagraniu ich w takiej formie sprowadza się także do ceny i ekonomii. Mamy mnóstwo muzyki, którą chcielibyśmy opublikować, a tworzenie wielopłytowych zbiorczych wydań pozwala zmniejszyć koszty, jakie w przeliczeniu przypadają na jeden krążek, co tyczy się zarówno perspektywy naszej, jak i perspektywy słuchaczy. To jest główny powód, dla którego decydujemy się na większe wydawnictwa.

Długość "Find Letter X" może być wyzwaniem - podejrzewam, że nie gracie tego materiału w całości podczas koncertów, a w dodatku utrzymywanie uwagi słuchaczy i słuchaczek jest coraz trudniejsze, pewnie część z nich nie będzie w stanie poświęcić trzech godzin na przesłuchanie całości od razu. Dlaczego uznałaś za istotne wydanie tych czterdziestu jeden utworów od razu, a nie jako trzy albumy?
Pomijając kwestię koncepcji artystycznej, czy lepiej byłoby płacić po trzydzieści pięć albo czterdzieści pięć dolarów za te same trzy płyty, ale wydane oddzielnie, w osobnych opakowaniach? Dzięki opublikowaniu ich razem, mogą być sprzedawane za niższą cenę, więc niemądre byłoby, gdyby ktoś narzekał na taki format. Oczywiście nikt nie powinien czuć przy tym przymusu słuchania wszystkich trzech płyt jedna po drugiej za jednym razem, to zresztą muzyka pełna przeróżnych pomysłów, która potrafi wynagrodzić zainwestowany w nią czas i wielokrotne przesłuchiwanie. Na pewno nie zamierzam zmieniać tego, co robią tylko po to, żeby dostosować się do czyichś trudności z utrzymaniem uwagi. Koncepcja albumu obejmuje zrealizowanie jej na długości trzech płyt, na każdej z nich utwory są ze sobą powiązane - to zdecydowanie musiał być jeden potrójny album, a nie jakakolwiek inna forma.

 

To rzeczywiście spójne, ale też bardzo różnorodne wydawnictwo. Kiedy usłyszałem "R.a.t.b.o.t.B", musiałem sprawdzić, czy przypadkiem nie włączyłem któregoś z albumów The Flying Luttenbachers.

Porównanie do Luttenbachers biorę za duży komplement - Weasel Walter bez dwóch zdań miał na mój sposób gry ogromny wpływ, mimo że jesteśmy od siebie pod wieloma względami bardzo różni. Jego twórczość utorowała wielu artystom drogę do sięgania po niezliczone inne rodzaje muzyki. Poza tym bardzo lubię brutalny, techniczny death metal, a kiedy dorastałam, słuchałam rocka z lat 90., popu i punka.

Specyficzne dla twojego instrumentu jest to, że rzadko grasz na własnym zestawie. Zabranie perkusji zwłaszcza w zagraniczne trasy często jest niemożliwe, a nawet jeżeli organizator wynajmie instrument zgody z wytycznymi z ridera, różnice mogą być spore. Bywa to wyzwaniem?

Nie jestem przesadnie wybredna w zakresie sprzętu. Jeżeli jest okrągłe i daje się nastroić, zazwyczaj można sprawić, by zabrzmiało dobrze. Wolę zabierać ze sobą na koncerty jak najmniej albo przynajmniej maksymalizować to, co koniecznie muszę zabrać. Jeżeli dokądś lecę, zawsze staram się grać na talerzach dostępnych na miejscu, poza wyjątkowymi sytuacjami. Pod względem fizycznym jestem małą osobą, więc dla mojej muzyki większą korzyścią będzie raczej to, że odbędę podróż z lżejszym bagażem i nie zrobię sobie krzywdy, niż ta niewielka różnica pomiędzy graniem na moich własnych talerzach a graniem na czymkolwiek, co będzie dostępne w klubie.

 

Zarówno "Find Letter X", jak i "B i o m e i.i" sprawiają wrażenie bardzo narracyjnych albumów, nawet jeżeli tylko pod względem abstrakcyjnym, bo przecież pozbawionym słów. Opowiadanie historii za pomocą muzyki jest dla ciebie ważne?

Większość moich najlepszych doświadczeń ze słuchaniem muzyki dotyczy pełnych albumów. Często sposób, w jaki utwory są na nich ułożone i w jaki rozwijają się w ogromnym stopniu decyduje o skuteczności przekazu. Przyciągają mnie tego rodzaju zabiegi, to część mojego sposobu myślenia o muzyce.

Wszystkie utwory na "Find Letter X" są ze sobą powiązane, istnieją też wyraźnie zarysowane wątki zespajające je. Domyślam się, że te układy zależności mogą nie być oczywiste przy pierwszym, drugim czy nawet trzecim przesłuchaniu, ale to jeden z tych albumów, które dopiero z biegiem czasu mają dawać więcej i pozwalać na odkrywanie ich każdemu, kto zdecyduje się na zgłębienie zawartości. "B i o m e i.i" został z kolei skomponowany z założeniem, że poszczególne części mogą być odgrywane w różnej kolejności. Każde przyjęte ułożenie stworzy pewnego rodzaju abstrakcyjną narrację, ale w mniejszym stopniu uszczegółowiłam to, czym dokładnie wiodący wątek ma być.

Jak bardzo szczegółowe są twoje partytury? Obydwa albumy wydają się raczej skomponowane.

Właściwie to nie są "w pełni" skomponowane - na "B i o m e i.i" mniej więcej dwadzieścia procent to improwizacja, na "Find Letter X" około pięćdziesiąt procent. Partytury są przy tym dość szczegółowe, ale na "Find Letter X" do kompozycji i improwizacji podeszłam na równych zasadach. Sprzedaję też partytury, więc jeżeli kto jest zaciekawiony, może je kupić i sprawdzić, jak to dokładnie wygląda.

 

Obydwa albumy mają ciekawe, zaprojektowane przez ciebie okładki. Zarówno w jazzie, jak i w muzyce poważnej dzisiejsze okładki to często zdjęcia artystów/artystek albo geometryczne figury, brakuje artystycznego podejścia jak na "Bitchew Brew" albo "The Giuseppi Logan Quartet", co z jednej trony rozumiem, bo dla wielu osób okładka to dzisiaj tylko ten maleńki kwadracik w rogu aplikacji, ale z drugiej przy tak wielu premierach każdego piątku, interesująca okładka może decydować o przyciągnięciu uwagi.

Wiem, co masz na myśli, ale często jestem pod sporym wrażeniem okładek współczesnych wydawnictw – wszystko zależy od tego, po jakie sięga się albumy. Sama zaczęłam tworzyć okładki dlatego, bo nie miałam innego wyjścia ze względów finansowych, a poza tym lubię zajmować się sztuką wizualną.

Przy "B i o m e i.i" z początku wyobrażałam sobie nieco psychodeliczną mieszankę barw. Znaczenie tytułów utworów - nawiązujących do elementów obcego biomu - pojawiło się dopiero długo po ukończeniu muzyki, a kiedy te pomysły pojawiły się już w mojej głowie, trudno było pójść w jakimkolwiek innym kierunku niż przejrzysta, dosłowna wersja krajobrazu planety obcych. Niby chciałam zrobić coś bardziej chaotycznej i abstrakcyjnego... ale jak ironię, właśnie ze względu na okładkę "B i o m e i.i" spotkał się z zaskakująco dużym zainteresowaniem. "Find Letter X" nawiązuje z kolei do historii Matta [Mitchella - pianisty], który jako małe dziecko lunatykował i wskazywał okno, mówiąc: Znajdź literę X. W ogóle nie myślałam o okładce tego albumu przed jego ukończeniem.

Kiedy komponujesz, najważniejsza jest wizja artystyczna, a dopiero później rozpracowujecie, jak to zagrać jako zespół czy od początku masz na uwadze umiejętności i styl poszczególnych osób?

Wiedziałem, że w przypadku International Contemporary Ensemble [z którym powstał album "B i o m e i.i" ] będziemy mieli ograniczony czas na próby, dlatego starałam się, żeby rytmy były dosyć proste. Istnieje tak wiele interesujących obszarów do zbadania przy użyciu samych ćwierćnut, ósemek i trioli, ograniczam też większość tupletów i polirytmów maksymalnie do liczby siedem. Jeżeli chodzi o "Find Letter X", to na ogół komponuję wszystko, na co tylko najdzie mnie ochota bez przejmowania się jakimikolwiek ograniczeniami, co jest ogromnym przywilejem wynikającym z pracy z kozackim, gotowym do działania zespołem. Nie jestem w stanie należycie wyrazić, jak wiele Jeremy [Viner - saksofonista i klarnecista], Matt i Kim [Cass - basista] zrobili dla tej muzyki. Sama z kolei w najmniejszym stopniu biorę pod uwagę jakiekolwiek ograniczenia. Lubię stawiać przed sobą pozornie niemożliwe do pokonania przeszkody i po prostu rozgryzać, jak stawić im czoła. Często nie mam pojęcia, jak zagram to, co skomponowałam, a w dodatku właśnie dla siebie piszę najtrudniejsze partie. Na przykład przed pracą nad "Find Letter X" nigdy nie grałam podwójną stopą, to muzyka sprawiła, że musiałam nad tym popracować.

Od nowojorskich muzyków kilkukrotnie słyszałem, że wciąż istnieją miejsca, gdzie tylko bardziej tradycyjny sposób gry jest akceptowany. Spotkałaś się z tym, że śmiała muzyka twoich zespołów była niemile widziana?

Są miejsca, gdzie gra się bardziej tradycyjny jazz i miejsca, gdzie spogląda się raczej naprzód, jest też wiele innych, które dałoby się usytuować pośrodku. Nie postrzegam tego jednak jako żadnego rodzaju gatekeepingu, raczej jako różne domy dla różnej muzyki, a także takie, gdzie się to wszystko miesza. Z mojej perspektywy to ostatnie jest coraz częstsze - sceny w coraz większym stopniu przenikają się nawzajem, nakładają na siebie, a przynajmniej jeżeli chodzi o muzyków zaangażowanych w tworzenie każdej z nich, co uważam za wspaniałe.

 

Jako największa scena na świecie, Nowy Jork na pewno daje wiele możliwości, ale pewnie panuje w nim niemała konkurencyjność. Podobno czasami trudno nawet znaleźć wolny klub do grania, tak wielu jest chętnych.

Niedawno rozmawiałam ze znajomym, który powiedział: Najtrudniejsze w Nowym Jorku - o czym nikt ci nie powie, zanim się tutaj przeprowadzisz - jest to, że ludzie się wyprowadzają. Kontekst tych słów był taki, że wiele bliskich osób opuściło miasto na przestrzeni kilku ostatnich lat, co bywało bardzo bolesne. Trudno żyje się tutaj na dłużej, jeżeli nie jest się bogatym - tylko do pewnego momentu da się przecież znosić mieszkanie w małej przestrzeni dzielonej ze współlokatorami. Powiedziałabym więc, że główną wadą Nowego Jorku jest niesamowicie wysoki czynsz i to, jak bardzo na tym cierpisz. Zaletą jest natomiast ogromna gościnność Nowego Jorku dla nowych muzyków, zawsze poszukuje się dopływu świeżej krwi. Jest też wiele innych pozytywów - wszystko, co związane z muzyką, kulturą, jedzeniem, opieką zdrowotną, przyjaciółmi i życiem towarzyskim, o ile wyciąć tę część, kiedy ktoś na stałe opuszcza miasto.

 



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce