Umówiliśmy się na wywiad, ale właściwie w ogóle do niego nie doszło. Nie tylko dlatego, że Alabaster był gotów dzień wcześniej niż ja - znalazł mój profil na Instagramie i zagaił słowami: Hello spirit, are we meant to be in an interview right now? - bo drobne nieporozumienie szybko udało się rozwikłać. Zdzwoniliśmy się dobę później, ale zamiast dziennikarza z muzykiem spotkało się dwóch chłopaków, których los pewnego dnia skierował do tej samej piaskownicy - przez kilka godzin mieli razem stawiać babki z piasku, rozmawiać jak najlepsi przyjaciela, a później nigdy więcej się nie spotkać.
To nie ja zacząłem rozmowę, po raz pierwszy w ciągu blisko osiemnastoletniej pracy dziennikarskiej, a w dodatku nigdy wcześniej nie dałem się wciągnąć w opowiadanie o rodzinie, o świątecznych piernikach, które dopiero co zostały wyjęte z piekarnika, o powołanym do życia przez ekipę Soundrive wydawnictwie z kasetami magnetofonowymi Iskra Cassettes, którego każdą okładkę zaprojektowała moja partnerka, Edyta Krzyżanowska, i nad którymi Alabaster długo się zachwycał. Rozmawialiśmy bez stołu pomiędzy nami. Nie jak przeprowadzający wywiad i odpowiadający na pytania, nie jak osoba podsuwająca kolejne tematy i osoba wyrażająca opinie, tylko jak koledzy, co przy pracy redakcyjnej nad tekstem zostało celowo zaburzone. Podobnie jak pod koniec rozmowy Alabaster opowiadał o usuwaniu siebie z drogi muzyki, by dać jej przemówić pełnym głosem, tak też ja czułem, że powinno być mnie tutaj znacznie mniej. A zaczęło się od porównania przełamania się i założenia własnego wydawnictwa do zdobycia kolejnego pasa w sztukach walki...
Alabaster DePlume: Trenuję ju-jitu i niedawno zdawałem na pas, ale nie udało się. Trenowałeś kiedyś ju-jitsu?
Jarosław Kowal: Nie, ale przez chwilę trenowałem karate - mniej więcej znam mechanizm.
Alabaster DePlume: Zrozumiałem później, że nie dałem rady, bo miałem wątpliwości, bo nie odczuwałem przyjemności w tym, co robiłem. To oczywiście brutalne, intensywne doświadczenie, które pochłania wiele godzin pracy nad sobą - wiedziałem, na co się piszę, a jednak wątpiłem w siebie. Ciężko trenowałem, ale w tym zakresie nikt nie jest w stanie nikogo wytrenować - nie da się wpoić pewności siebie. Nie jestem też w stanie po prostu pstryknąć palcami i uznać, że odtąd będę pewien siebie, to tak nie działa.
Z założeniem wydawnictwa było podobnie - każde z nas czworga miało pewne obawy, chociażby Edyta odnośnie swoich grafik, ale w końcu zebraliśmy siły i mamy już prawie pięćdziesiąt tytułów w katalogu.
Twórczość Edyty mówi sama za siebie - jest naprawdę piękna. To, co robi przypomina mi tarota. Kiedy przyglądam te okładki, mam wrażenie jakbym patrzył na zestaw kart. Może powinniście wydrukować je w takiej formie?
Myśleliśmy o kartach, ale póki co poza okładkami, drukujemy jedynie plakaty. Do pewnego stopnia ogranicza nas technologia - czy może raczej zmusza do szukania nietypowych rozwiązań ze względu na ograniczenia - bo korzystamy z risografu, mamy tylko cztery kolory, które krzyżujemy dla uzyskania innych, a wszystko drukujemy na grubszym, kukurydzianym papierze.
Wow, to musi być niesamowicie wysoka jakość. Uwielbiam to... I macie tych grafik tak wiele. Bardzo podoba mi się ta z Cantoną, świetny wybór [okładka EP-ki zespołu Backhand Slap - dostępna TUTAJ].
Wszystkie grafiki powstają na drodze kompromisu pomiędzy własną wizją artystyczną a pomysłami zespołów, w tym przypadku był to zespół hardcore punkowy, co doskonale pasuje do osobowości Érica Cantony.
Antyfaszystowski socjalista - idealnie.
Zazwyczaj artyści nie są zainteresowani tym, czym zajmują się rozmawiający z nimi dziennikarze, co jest w pełni zrozumiałe - takie przyjmujemy role w wywiadzie. Ty jednak już wczoraj napisałeś do mnie na Instagramie i dopytywałeś, czym się zajmuję. Lubisz poznawać ludzi i nawiązywać te krótkie, ale nieco pogłębione relacje?
Jakakolwiek okaże się więź nawiązana z drugą osobą, będzie ona należała do nas obojga. Jeżeli nie będziemy mieć takiego poczucia, to znaczy, że tak naprawdę nie udało się nawiązać żadnej relacji. Tak to wygląda z mojej strony. Nie jestem jakimś ekstrawaganckim muzykiem, który potrafiłby zrobić z siebie widowisko, na jakie druga strona mogłaby tylko patrzeć. Nie jestem tego rodzaju fantazyjną postacią, uwielbiam natomiast ludzi. W naszej rozmowie będzie tak samo wiele mnie, jak i ciebie, bo jestem ciekaw osób, z którymi rozmawiam. Pomaga mi to cieszyć się życiem. Myślę zresztą, że większość osób, z jakimi rozmawiasz raczej jest zainteresowana tym, kim jesteś, ale pełnią pewne role w społeczeństwie i czują, że powinny się ich trzymać... Z drugiej strony sam nie wiem, może wcale nie są zainteresowane... Wydaje mi się, że przynajmniej niektóre z nich mogą czuć się zawstydzone zadaniem jakiegoś pytania, wolą trzymać się scenariusza. Masz tak czasami?
Jasne, moja rola - osoby przeprowadzającej wywiad - też wymaga trzymania się pewnych ram. Często na przykład zadaję pytania, na które znam odpowiedzi albo przynajmniej domyślam się, jakie będą, bo wiem, że czytelnicy i czytelniczki mogą ich nie znać, a opinie wyrażone bezpośrednio przez osoby, których twórczość cenią sobie będą miały większą wagę.
Ciekawe... Czyli zabierasz głos w imieniu czytelników. Witajcie, czytelnicy - uwielbiam was, dziękuję, że żyjecie. Życie nie jest łatwe.
Nie jest i zdaje się, że wiele osób dzieli w ostatnich latach podobne odczucia, które łączą nas na bardzo szeroką skalę, ale niestety wiele z nich wiąże się ze strachem - przed wojną, pandemią, kryzysem ekonomicznym i tak dalej. Kiedy słucham twojej muzyki, mam jednak wrażenie, że jest podbudowująca, utrzymana w pozytywnym tonie, choć nigdy nie udajesz, że ze światem wszystko jest w porządku.
Sprawiasz mi radość, kiedy opisujesz moją muzykę w taki sposób. Dziękuję. Cieszę się, że nie jestem odbierany jako ktoś, kto udaje, że wszystko jest w porządku i próbuje przypudrować rzeczywistość. Nie wiem tylko, czy podbudowywanie jest właściwym słowem, może bardziej napawanie. Zeszłoroczny album - "Gold" - w całości był poświęcony napawaniem odwagą i miłością. Był o tym, żeby z odwagą iść naprzód w swojej miłości. Ciekawe w odwadze jest to, że jeżeli nie będziemy znali strachu, nie zdołamy jej po prostu u siebie wywołać. Jeżeli nie bałeś się przed podjęciem jakiejś decyzji, to dokonanie jej nie wymagało odwagi. W taki sposób to postrzegam, kiedy więc doświadczam strachu, mogę sobie powiedzieć: Dobrze, mam teraz prawie wszystko, czego mi trzeba, żeby zebrać się na odwagę. A strachu mamy w dzisiejszym świecie pod dostatkiem, jest co przekształcać w odwagę.
Kiedy doświadczam strachu, mogę sobie powiedzieć: Dobrze, mam teraz prawie wszystko, czego mi trzeba, żeby zebrać się na odwagę.
W muzyce, i sztuce w ogóle, to ważne zadanie, bo niemal wszędzie - od popowych przebojów przez mainstreamowe kino po komiksy - jesteśmy raczeni pesymistycznymi wizjami przyszłości. Mam wrażenie, że jesteśmy tak bardzo przesiąknięci wyczekiwaniem najgorszego, że kiedy tylko natrafimy na jakieś pozytywne przesłanie, od razu pojawia się sceptycyzm.
Natychmiastowy sceptycyzm? Chyba nie spotkałem się z tym, ale jeżeli uznamy moją działalność za przejawiającą coś pozytywnego - bo nie wszyscy muszą tak ją odbierać, na pewno są osoby, które po usłyszeniu tego, co gram myślą: O mój boże... i wybierają coś innego, a ja nigdy nie poznam ich reakcji, choć bardzo bym chciał - być może ktoś tak to odbierze i będzie powątpiewał w szczerość. Nie wykluczam, że istnieje dzisiaj cynizm podobny do tego towarzyszącego neoliberalnemu konsensusowi z lat 80. ubiegłego wieku, związany z nakreśloną wówczas wizją indywidualizmu i rywalizacji, podejściem do życia typu I'm alright, Jack [brytyjski zwrot określający osoby podejmujące tylko te działania, które przynoszą im korzyści] i podobnych postaw, które od tamtych czasów rozpowszechniły się.
Chyba nie ma w tym cynizm, to bardziej kwestia niemal codziennego wsłuchiwania się w złe wiadomości związane z niemal każdą dziedziną życia - polityką, zależnościami społecznymi, zmianami klimatycznymi. Przyzwyczajenie się do takich komunikatów nadawanych z każdej strony może powodować, że każda dobra wiadomość będzie przyjmowana z nieufnością.
To prawda. Jak podchodzisz do tego problemu w swojej działalności?
Nie mogę zrobić wiele więcej ponad samo dostrzeżenie problemu i rozmawianie o nim. Kwestia braku pozytywnych, ale nienaiwnych wizji przyszłości w sztuce z ostatnich lat zajmuje mnie od dłuższego czasu. Rozmawiałem na ten temat z kilkom artystkami i artystami - mogę mieć jedynie nadzieję, że znajdzie się choć jedna osoba, która zainteresuje się tematem i zacznie go poruszać w swoim gronie znajomych albo nawet we własnej twórczości. Pokazywanie przyszłości w jasnych kolorach jest jednak wyjątkowo trudne.
Powiedziałbym nawet, że bardziej zdradliwe niż trudne. Nadzieja nie jest dla mnie słabością, ale potrafię samodzielnie ją w sobie znaleźć, kiedy jest mi potrzebna - nikt inny nie musi mi jej dawać. W pewnym sensie podziwiam osoby, które żyją w ciągłym cynizmie - nie dałbym sobie rady w ten sposób. Na pewno nie zamierzam ustawać w tworzeniu nadziei dla siebie samego, dzięki temu czuję się dobrze, dzięki temu mogę nadal żyć.
Kiedyś wydawało mi się to przykre, gdy ktoś uznawał twórczość artystów za dekorację, ale już tak nie myślę - uważam, że to atak; uważam, że jest to niebezpieczne. Jesteśmy i możemy być najpotężniejszymi osobami na świecie, ale w bardzo subtelny sposób.
Ale czy muzyka jednej osoby albo zespołu może pomagać osiągnąć podobny stan innym ludziom? Czy może łączyć, prowadzić do realnych zmian, czy to jedynie romantyczne wizje, które trudno urzeczywistnić?
Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jest to możliwe. Praca artystów jest w tym zakresie jak najbardziej realna. Niektórzy z twoich czytelników to również artyści i głęboko w sercu wiedzą, że nasze działania nie są opierdalaniem się. Nie tworzymy dekoracji, mamy do wykonania prawdziwą pracę. Zwłaszcza obecnie. Różne siły działają na rzecz dzielenia nas, ale wiemy, że naszym zadaniem jest sprzeciwianie się im. Jakie może być lekarstwo na głębokie podziały w społeczeństwie? Jakie inne, jeżeli nie empatia? Kiedy podchodzisz do drugiej osoby z empatią, poniekąd wyobrażasz sobie, co znaczy być nią, a czyim narzędziem pracy jest wyobraźnia? Oczywiście artysty, więc wykonanie tej pracy jest przeznaczone nam. Dostrzegam liczne sukcesy w działaniach prowadzących do podziałów i uważam je ze naszą porażkę. Porażkę artystów. Kiedyś wydawało mi się to przykre, gdy ktoś uznawał naszą twórczość za dekorację, ale już tak nie myślę - uważam, że to atak; uważam, że jest to niebezpieczne. Jesteśmy i możemy być najpotężniejszymi osobami na świecie, ale w bardzo subtelny sposób. To, co robimy i tworzymy oraz sposoby, w jakie tego dokonujemy, a także z kim podejmujemy się tworzenia będzie miało bezpośredni wpływ na kształt tego świata na wiele wieków. Nikt nam tego nie musi mówić, nie musi płacić ogromnych pieniędzy albo umieszczać naszych nazwisk gdziekolwiek, żebyśmy mieli tego świadomość. Gdybyśmy nie zajmowali się tą uświęconą działalnością, świat szybko by się skończył - wiesz, że to prawda.
Słowo i tekst to narzędzia, które ułatwiają docieranie do ludzi, za ich pomocą można nadawać bardzo bezpośredni komunikat. Nawet jeżeli przybiorą poetycką formę, są łatwiejsze do rozszyfrowania niż całkowicie abstrakcyjna muzyka instrumentalna, ale czy również ona może służyć przekazywaniu emocji, które będą możliwe do w miarę dokładnego odczytania przez zupełnie obce osoby?
Dokładny opis tworzony za pomocą słów to jedna z możliwości przedstawiania tego, co czuję, ale istotny jest nie tylko komunikat, również sposób jego nadawania, czyli sposób, w jaki wchodzimy w relacje z innymi osobami. Ważne są również same osoby, z jakimi decydujemy się wejść w relacje, ale emocjonalne znaczenie więzi pomiędzy nami jako indywiduami, poza rzeczywistą treścią muzyki, to zupełnie inna kwestia. Wszystkich nas otacza jakaś kultura, którą współtworzymy, nadajemy jej odmienne znaczenia, dzięki naszym własnym sposobom obcowania z nią, czego zazwyczaj nie robi się na pokaz. Kiedy na przykład gra się koncerty, dziewięćdziesiąt pięć procent pracy to podróżowanie i czekanie, a nie czas spędzony na scenie. To wszystko jest jednak drogą, jaką wybraliśmy, żeby pokazywać naszą twórczość.
Sposób rzeczywiście jest tak samo ważny jak treść, a twój na wyrażanie emocji w muzyce jest nietypowy i fascynujący, bo grasz na saksofonie wyjątkowo cicho. Wielu wybitnych saksofonistów potrafi zadąć w instrument tak głośno, że jego ryk przypomina wręcz metalową wściekłość - chociażby Peter Brötzmann czy John Zorn, obydwaj mieli zresztą metalowe zespoły - ale znacznie trudniej jest zakomunikować coś ciekawego, kiedy gra się cicho, mimo że kryje się za takim podejściem ogromna moc. Mogę na przykład gotować i jednocześnie słuchać "Machine Gun" Brötzmanna, bo i tak zdominuje wszystkie pozamuzyczne dźwięki, ale kiedy słucham "Give Me Away" - jednego z moich ulubionych utworów z twojego tegorocznego albumu - nie mogę zajmować się niczym innym. Wymusza na mnie siedzenie przed głośnikiem i wsłuchiwanie się. Taki sposób komunikowania się z publicznością był świadomym i celowym wyborem czy pojawił się samoistnie, jako najbardziej naturalny?
Rzeczywiście lubię grać cicho. Czasami kiedy występujesz na scenie, musisz się zmierzyć z tym, że wiele osób rozmawia. Uwielbiam je wszystkie i cieszę się, że pragną swojego towarzystwa, ale moim zadaniem jest podzielić się z nimi czymś, co je rozproszy. Gdybym próbował tego dokonać przekrzykując publiczność, ona sama też zaczęłaby mówić coraz głośniej i wszystko pochłonąłby hałas. Lepszym sposobem jest ściszenie głosu, dostrojenie się do ludzi na poziomie emocjonalnym, przekazanie im, że jestem tutaj, dostrzegam ich i przybyłem po to, by podzielić się czymś osobistym nie tyle z kimś, co dokładnie z każdym jednym ze zgromadzonych. Kiedy mówię cicho, na sali też powoli zaczyna panować cisza, a w niej możemy się wsłuchać w muzykę, przeżyć razem tę chwilę. To nasz wspólny moment, a nie tylko ja narzucający komuś jakieś dźwięki.
Nie byłem dotąd na twoim koncercie, ale widziałem sporo urywków w internecie - nie ma w tym, co mówisz przesady, faktycznie nawiązujesz wyjątkową więź z publicznością. Zawsze znajdujesz na to sposób czy czasami pojawia się mur, którego za nic nie da się przebić?
Więź ze słuchaczami za każdym razem jest inna. Nie jest zjawiskiem, które miałoby cechy szczególne, zostają mu nadane podczas każdego koncertu przez dokładnie ten zbiór osób i nigdy nie mogą zostać odtworzone. Kiedy ktoś pyta, jak wyglądają nasze koncerty, zawsze muszę odpowiedzieć, że nie wiem. Nie wiem, co robię, bo gdybym wiedział, to po co ktokolwiek miałby przychodzić? Na tej samej zasadzie gdybyśmy wiedzieli, o czym będziemy dzisiaj rozmawiać i co zamierzamy powiedzieć, po co mielibyśmy się spotykać? Tylko wtedy, gdy publiczność jest równie ważną częścią koncertu wiem, że nikogo nie odczłowieczam, a żebyśmy wszyscy byli równie ważni, muszę pozostać niekompletny. Nie można kogoś do siebie zaprosić, jeżeli nie ma się dla niego miejsca. Nie jestem też w stanie pojąć, co to znaczy, że ktoś jest tym, kim jest dopóki sam mi tego nie pokaże. Do każdego, kto czyta te słowa - jeżeli spędzacie teraz z nami czas, jeżeli spędzicie go z nami podczas koncertów, bądźcie pewni, że nie mam pojęcia, czym będzie nasze spotkanie. Nie mam pojęcia, co właściwie robię, ale robię to dlatego, bo chcę się przekonać. To będzie nasz wspólny czas i nikogo innego, a energia, jaka wtedy powstanie będzie w takim samym stopniu należeć do nas wszystkich takich, jakimi w tej chwili będziemy, zanim zmienimy się, bo przecież każdy z nas nieustannie się zmienia.
Improwizacja jest dla mnie schodzeniem z drogi, na którą sam sobie wchodzę, kiedy przychodzą mi do głowy myśli pokroju: Czy jestem wystarczająco dobry? Muszę usunąć się i nie przeszkadzać muzyce.
Ten opis więzi pomiędzy artystą a publicznością pasowałby również jako opis tego, czym jest improwizacja, choć i do niej można podchodzić na wiele sposobów - niektóre osoby wolą pozostawać świadome wszystkiego, co je otacza, reagować na bodźce i przetwarzać je, zachować przynajmniej część kontroli; inne czuję się najlepiej wtedy, gdy mogą się w improwizowaniu zatracić i wejść w niemal odmienny stan świadomości. To drugie jest tobie pewnie bliższe.
Improwizacja jest dla mnie schodzeniem z drogi, na którą sam sobie wchodzę, kiedy przychodzą mi do głowy myśli pokroju: Czy jestem wystarczająco dobry? Muszę usunąć się i nie przeszkadzać muzyce. To uczucie przypomina odpuszczanie sobie, pozwolenie, żeby dźwięki swobodnie przepływały. Coś wyjątkowego pragnie się wydarzyć, muszę na to tylko pozwolić. Im więc bardziej mogę być obecny pośród publiczności, stać się jej członkiem, tym skuteczniej jestem w stanie usuwać przeszkodę, jaką sam mogę się dla siebie niekiedy stać.
A czy to, co robisz jest jazzem? Czy to słowo ma dla ciebie istotne znaczenie albo w ogóle jakieś konkretne znaczenie? Niektóre osoby - jak na przykład Wynton Marsalis - przyjmują ściśle dookreśloną definicję jazzu, dla innych oznacza całkowitą wolność, jeszcze inne w ogóle nie lubią go używać.
No właśnie, czym właściwie jest jazz?
Coś tak wybitnego powstało pod nazwą, jaką nadawano mu, by umniejszyć jego znaczenie, ale okazało się na tyle wielkie, że zmieniło sen słowa jazz.
Dla mnie wolnością, myślę o nim w tak szeroki sposób, jak tylko jest to możliwe. Szerszy nawet niż to, czym stał się free jazz, który często uchodzi za otwarty na wszystko, choć tak naprawdę dzisiaj free w nazwie sugeruje raczej konkretne estetyczne powiązania, a nie dosłownie wolność. Dzisiejszy free jazz i ten z 1959 roku - kiedy zaczynał zyskiwać na popularności i kiedy ukazały się albumy, które zarysowały jego kształt - często różnią się jedynie jakością nagrań, a przecież minęło ponad sześć dekad. Free jazz nierzadko okazuje się zaskakująco konserwatywny, ściślej trzyma się określonych ram niż muzyka pop, w której bardzo łatwo można zidentyfikować, z jakiej pochodzi dekady, bo nigdy nie przestaje się zmieniać - lata 60. w popie brzmią całkowicie inaczej niż lata 80., 90. czy współczesne. Dlatego potrzeba jeszcze szerszej perspektywy, której przyjęcie często wzbudza sprzeciw, ale przypomina to trochę paradoks statku Tezeusza - jeżeli nieustannie zamienia się zużyte części statku nowymi, prędzej czy później nie pozostanie nic z tych pierwotnych, a jednak nasze oczy będą przekonywać, że to wciąż jest ten sam statek. Tak samo może być z jazzem, który leży u podstaw niemal całej zachodniej muzyki. Zwłaszcza dzisiaj powstaje wiele nowych odłamów, w których zastąpiono już mnóstwo starych, choć wcale nie przestarzałych części. W moim odczuciu ten "jazz Tezeusza" to esencja jego wolnego ducha.
Wow, pięknie powiedziane. Nie wiem, co sam o tym myślę, nigdy nie nazywałem mojej muzyki jazzem, ale wiem, że inni to robią i takie informacje pojawiają się w moich materiałach prasowych. Nie mam pojęcia, czym jest jazz, ale zazwyczaj odbieram go jako coś ściśle osadzonego w pewnym czasie i w pewnej kulturze. Co tak naprawdę mogę powiedzieć o jazzie jako biały Anglik?
Często dręczy mnie identyczna myśl. Poświęciłem jazzowi spory kawałek życia, przesłuchałem setki płyt, przeczytałem mnóstwo książek, zorganizowałem wiele koncertów i rozmawiałem z wieloma muzykami grającymi jazz - wiem, że dobrze i z wielu perspektyw poznałem tę muzykę, a jednocześnie czuję, że nigdy nie poznam jej do końca jako biały Polak.
Nie postrzegam tego jako problemu. O ile mi wiadomo, określenie jazz było z początku obraźliwe [dyskusje na temat etymologii słowa „jazz” trwają od wielu lat - niektóre źródła faktycznie wskazują na pejoratywne znaczenie, ale istnieją również przeciwne], a to sprawia, że mam ochotę grać muzykę, która również na mnie sprowadzi obelgi [śmiech]. Chcę mieć własne obelżywe określenie, które za kilkaset lat stanie się legendarne. Pierwotny, stary jazz powstał pod wpływem cierpienia, powstał jako reakcja na zbrodnie przeciwko ludzkości i nadano mu nazwę, którą wielu postrzegało jako obraźliwą. Co możemy z tym zrobić? Nie odczuwam wstydu z tego powodu, wstydu dlatego, bo jestem białym potomkiem ciemiężców, dzieckiem zbrodniarzy. To oni popełnili te przestępstwa, nie mogę wziąć na barki win za nie. Te myśli i odczucia prowadzą mnie do tworzenia czegoś, co uważam za autentyczne. W taki sposób odpowiadam na moją rzeczywistość i zamiast przyjmować już istniejące określenie, chcę dorobić się własnego, równie pogardliwego. Ludzie z tamtych czasów i z tamtego miejsca zdołali odpowiedzieć na zbrodnie i przemoc czymś naprawdę wspaniałym, o czym będzie się mówić wiekami, o czym najprawdopodobniej będzie się mówić tak długo, jak będzie istniała ludzkość. Coś tak wybitnego powstało pod nazwą, jaką nadawano mu, by umniejszyć jego znaczenie, ale okazało się na tyle wielkie, że zmieniło sen słowa jazz. To niesamowite...
fot. Niclas Weber (1), Chris Almeida (pozostałe)