Łukasz Brzozowski: Eric Cantona z okładki i z tytułu waszej nowej EP-ki to jeden z najbardziej charakternych piłkarzy z przełomu XX i XXI wieku. Teraz, gdy piłka nożna jest naprawdę poważnym i profesjonalnym biznesem, nie brakuje dobrych piłkarzy, ale brakuje wyrazistych osobistości.
Filip Jackiewicz: W ogóle brakuje wyrazistych postaci, piłkarze to tylko przykład. Spójrzmy na dzisiejszych idoli z tej okolicy - oprócz radości z oglądania ich na boisku, nie dostajemy nic, są produktami stworzonymi do zarabiania kasy. Jeżeli cofniemy się w czasie, to wspomniany Eric Cantona i inne legendy, które nie bały się zabierać głosu w sprawach światopoglądowych miały bezpośredni wpływ na odbiorców. Jednocześnie Eric - pomimo kontrowersji, jakie mu towarzyszyły - jest osobą o otwartym umyśle. Bardzo brakuje takich ludzi w nowym pokoleniu.
Z czasem będzie tylko gorzej czy jest nadzieja na poprawę?
FJ: Moim zdaniem nie ma szans na poprawę, a mówię tutaj o ludziach ze świecznika. Znaczny procent idoli dzisiejszego odbiorcy to ludzie, którym nie zależy na podejmowaniu trudnych spraw. Lepiej im siedzieć cicho i pchać wózek do przodu, a to przecież właśnie od artystów, ludzi znanych, oczekuje się, że będą kształtować nasze umysły w pozytywnym sensie.
Ale może w dzisiejszych czasach nie każdy ma ochotę podejmować trudne tematy, bo jest po prostu nimi zmęczony? Podam przykład - wielu ludzi narzeka, że Mata nie może być głosem pokolenia Z, bo nie ma zbyt wiele mądrego do powiedzenia, a ja wolę zapytać, czy to pokolenie koniecznie musi mieć swój głos?
Przemek Chłąd: W czasach młodości nie mieliśmy specjalnie lekko. Reprezentujemy pokolenie, w którym nasi rodzice i dziadkowie nosili na sobie piętno II wojny światowej, jesteśmy dziećmi przełomu ustrojów. Na każdym kroku mieliśmy rozkminy bytowe i ideowe, walki subkultur, zrywanie naszywek z kataną, jeśli nie znałeś składu kapeli i bójki pomiędzy metalami a skinheadami na plaży w Brzeźnie. Dzisiejsza generacja żyje łatwiej, bo ma dostęp w zasadzie do wszystkiego, do czego tylko chce. Zamiast tracić czas na ciężkie rozważania, po prostu dobrze się bawi, na tym polega młodość. Dlatego osobiście nie jestem przekonany, że młodzież musi mieć zdanie na każdy temat, bo ma na to czas. Niech się bawią, tak jak ja świetnie się bawiłem na koncercie Maty.
FJ: Tak myślałem, że rozmowa zejdzie na rap [śmiech]. Czy pokolenie Maty musi mieć swój głos? Nie wiem. Niech to pokolenie się wypowie, ponieważ na razie temat Maty podejmują jakieś staruchy, które chyba zapomniały, że kiedyś same były młode. Nie każda generacja musi być nastawiona buntowniczo, ale w każdą powinno się pompować pozytywne wartości, chociażby równość czy tolerancję. Obecnie mamy wielki kryzys tego rodzaju wartości, a przecież stanowią fundament życia społecznego. Od podobnych tematów raperzy wywołani do tablicy uciekają bardzo szybko, może poza kilkoma wyjątkami... Myślę, że to im się nie opłaca.
Z wypowiedzi Przemka wynikła jednak przyjemna prawda życiowa - zabawa jako remedium na życiowe problemy.
PC: Dokładnie, moim zdaniem do pewnego momentu życia powinieneś się po prostu dobrze bawić. Na ciężkie rozkminy i tak przyjdzie czas.
FJ: W pewnym stopniu na pewno tak, ale wszystko ma swoje granice. Nie chciałbym, żeby moje dzieci wyrosły na konformistów tylko z tego powodu, że mogą się dobrze bawić.
Na profilu na Facebooku napisaliście, że "Cantona" jest EP-ką pełną przesłania i emocji, wychodzącą poza konwenanse. To bardzo ładne hasło promocyjne, ale jednocześnie dosyć ogólnikowe - co drugi zespół hardcorepunkowy mógłby wpisać to do press-packa.
FJ: Z tego powodu ludzie przychodzą na hardcore'owe koncerty - po emocje, po przesłanie, po to, żeby być wspólnotą. Tak było, jest i mam nadzieję, że będzie. Zasrane życie codzienne nas depcze, więc chociaż muzyka daje możliwość otwarcia wentyla. A jeśli pytasz o to, czy ta EP-ka napawa nas satysfakcją, na pewno mogę udzielić odpowiedzi twierdzącej. Gdybyśmy zrobili ją na kolanie z braku czasu, nie przekazalibyśmy emocji nikomu. Jesteśmy dumni i piszemy z dumą o tym, że mamy coś do powiedzenia i chcemy, by wszyscy o tym usłyszeli.
PC: W kontekście wychodzenia poza konwenanse, to zdecydowanie "Cantona" taka jest. Mam wrażenie, że duża część dzisiejszych produkcji jest szyta przez tego samego krawca - te same napompowane gitary i przetriggerowane bębny. Z tego powodu od początku zależało nam na tym, by nasz materiał brzmiał naturalnie, a jednocześnie nie był zbyt napompowany, tylko organiczny. Wyszło to nam bardzo fajnie, bo do naturalnego brzmienia bębnów udało się dołożyć agresywne, a jednak nieprzekombinowane gitary. W połączeniu z różnymi niedoskonałościami, jak sprzężenia, lekkie niedogrania czy przepełniony emocjami wokal Filipa, wyszedł świetny materiał.
"Cantona" to, jak sami uważacie, materiał surowy i zaimpregnowany na powszechne dzisiaj, wygładzone rozwiązania produkcyjne, ale to nie jest też totalny garaż. Płyta brzmi dosyć potężnie, zwłaszcza dzięki temu chłoszczącemu basowi.
PC: Z tego jestem osobiście najbardziej dumny. Udało nam się połączyć nieszablonowe, trochę właśnie garażowe brzmienie z wymogami współczesnych produkcji. Ogromna w tym rola Kuby Mańkowskiego, który nas nagrywał i miksował. Znam się z nim od ponad dwudziestu pięciu lat, graliśmy razem w Pneumie, zrobiliśmy też razem kilka płyt, więc nasza wizja brzmienia całości materiału została podchwycona od razu. Co fajne, potraktował ten proces jako fajną odskocznię od codzienności, bo teraz zajmuje się głównie produkcjami popowymi. Powrót do miksowania łomotu był dla niego odświeżający. Bas pruje flaki, to prawda i duża w tym zasługa samego instrumentu, który pożyczyliśmy od Oriona z Behemoth. Był używany na ich ostatniej płycie, więc to po prostu musiało dobrze zabrzmieć. Do tego Benek, nasz basista, ma niebywały talent do aranżowania swoich partii, złożyło się to w doskonałą całość.
Dominacja basu, ale także ciężar położony na zmetalizowanie tych piosenek, otwierają mi w głowie szufladkę z napisem Carnivore. Też tak to odbieracie?
PC: Wstyd się przyznać, ale Carnivore znam tylko z nazwy. Niemniej znając renomę tego zespołu, odbieram to jako komplement i obiecuję nadrobić zaległości.
FJ: Rozmawiam z ludźmi, którzy słuchali "Cantony" i każdy ma jakieś swoje porównania. Najważniejsze, żeby były to pozytywne emocje i porównania do dobrych kapel, którą Carnivore definitywnie jest. Co ciekawe, jesteś pierwszą osobą, która kiedykolwiek nas do nich przystawiła, więc dziękujemy.
Póki co nagrywacie tylko EP-ki i inne pomniejsze materiały - kiedy w końcu wydacie pełnoprawny album?
FJ: Jak będziemy mieli czas [śmiech]. Gdyby nie Przemek, to nawet EP-ki nie udałoby się nagrać, chłop wziął na swoje barki całą organizację i chwała mu za to.
PC: Backhand Slap to dla nas hobby, któremu nie poświęcamy dużo czasu, bo każdy z nas ma inne tematy na głowie. Proces tworzenia numerów polega u nas na pojawiających się znienacka zrywach. Jeśli złapiemy wenę, w krótkim czasie robimy kilka numerów, a przez następnych parę miesięcy żyjemy w stagnacji. Obawiam się więc, że nasz kolejny materiał będzie obfitował w pięć numerów i zostanie wydany za trzy lata. Powiem więcej - na "Cantonie" miało znaleźć się właśnie pięć kawałków, ale z racji tego, że nagrania bębnów poszły sprawnie, zostało nam trochę czasu i dograliśmy "Warsztatową" - na której nagranie potrzebowałem jedenastu sekund - oraz "Ja i ty". Drugi z tych numerów powstał na naszej pierwsze próbie. Całkiem niedawno temu chcieliśmy wyrzucić go z tracklisty, ale po tym, jak Filip dopisał nowy tekst, otrzymał drugie życie. Zresztą nagrałem tę piosenkę bez metronomu, wychodząc z założenia, że co będzie, to będzie. Pozostali dostali takie same wytyczne, więc każdy z nas zarejestrował ten numer w całości za pierwszym podejściem. No, pomijając duble wokali [śmiech].
Niby Backhand Slap to hobby, któremu nie poświęcacie dużo czasu, ale biorąc pod uwagę to, z jakim entuzjazmem o nim opowiadacie, trudno nie uznać, że mało co was tak bardzo jara.
FJ: Kiedy mam zapierdol, to wystarczy, że ktoś wspomni o próbie i już mam dość tego projektu, ale kiedy gramy koncerty lub wydajemy jakiś materiał, nagle dostaję skrzydeł. Zależy mi właśnie na koncertach, bo uwielbiam spotkania z ludźmi. To często są znajomi, z którymi widuję się tylko przy okazji występów.
PC: Dlatego też zwolniliśmy Filipa z obowiązku przychodzenia na każdą próbę, bo nie ma sensu drzeć ryja cały czas [śmiech]. Ze wszystkich zespołów, w których występowałem, ten darzę zdecydowanie największym uczuciem. Od samego początku skład Backhand Slap nie ulega zmianom, a granie naszych numerów sprawia mi wielką frajdę. Poza tym personalnie mamy świetny przelot i wszyscy jesteśmy fanami Bartosza Walaszka. Wcześniej, chociażby w Pneumie, grałem utwory-kobyły po sześć-siedem minut i tworzyłem aranże, których nie potrafiłem udźwignąć. Tutaj piosenki trwają po jedną-dwie minuty i każdą z nich możemy sieknąć bez zbędnego czarowania.
Nagrywanie muzyki stanowi w takim razie tylko pretekst, by później móc ruszyć z nowym materiałem na koncerty?
PC: Zdecydowanie i bezapelacyjnie tak. Zresztą w piosence "Backhand Slap" jest taki fragment: There's nothing better than high fives with friends and drinking with them i o to nam chodzi. Granie, spotykanie się z ludźmi - oto esencja tej kapeli.
Zmieniając na koniec temat, czy dostępne na Facebooku nagranie dzieci ze szkoły podstawowej w Sulmierzycach słuchających "Cantony" jest prawdziwe? Jak doszło do tego, że wasza muzyka trafiła akurat tam?
PC: To ciekawa historia, a zaczęła się od mojej pracy, ponieważ zarabiam na życie jako manager Czesława Mozila. Spędzamy w trasie mnóstwo czasu, więc słuchał naszej nowej EP-ki na każdym etapie jej produkcji i jest jej mega fanem. Pewnego razu okazało się, że mieliśmy zajęcia z uczniami w jednej ze szkół, a Czesław - dla urozmaicenia formy spotkania - opowiadał dzieciom, czym zajmują się osoby, które z nim pracują. Dla zobrazowania tego puścił im kawałek z "Cantony" i - jak sam widziałeś - reakcja była lepsza niż na niejednym gigu. Ot, cała tajemnica tego, jak z Mozilem powodujemy, że polskie dzieci przesiąkają ideologią hardcore'u i futbolu lat 90.
fot. Bartosz Hervy