Jarosław Kowal: Spotify i inne serwisy streamingowe zaczęły właśnie udostępniać roczne podsumowania użytkowników i użytkowniczek, które krążą w mediach społecznościowych. Z twojej perspektywy tego rodzaju platformy są bardziej pomocne czy bardziej szkodliwe? Z jednej strony artyści i artystki niewiele na tym zarabiają, z drugiej gdyby nie Spotify, być może w ogóle nie odkryłbym twojej muzyki.
Cassius Cobbson: Na pewno platformy streamingowe pozwalają zwiększyć zasięg i dotrzeć do nowej publiczności. To niesamowite, że z taką łatwością możemy dzisiaj docierać do muzyki z całego świata. Nie mogę się jednak pogodzić z tym, ile włodarze takich platform czerpią zysków w porównaniu z artystami. Dlatego bardzo ważne jest podtrzymywanie dawnych zwyczajów docierania do muzyki - korzystanie ze streamingu, ale też kupowanie płyt czy plików, a nawet nie tylko to, bo tak samo istotne jest chodzenie na koncerty, wybieranie czegoś z merchu zespołu i tak dalej. Muzyka ma ogromne znaczenie dla całego świata - jest uniwersalnym, zrozumiałym dla każdego językiem - więc warto wspierać tych, którzy poświęcają życie tworzeniu jej.
Kilka miesięcy temu wydałeś solowy debiut - album "Sankofa" - ale sądząc po różnorodności brzmień oraz stylów, do jakich się odnosisz, musiał powstawać latami, przynajmniej jako dojrzewająca w twojej głowie koncepcja.
Zawsze chciałem nagrać album, to było moje marzenie od najmłodszych lat, ale nie myślałem, że materiał, który w ostatnim czasie powstawał tak bardzo się rozrośnie. W 2022 roku musiałem zmierzyć się z kilkoma życiowymi doświadczeniami, to one sprawiły, że EP-ka zaczęła przeradzać się w coś dłuższego. Pewne przeżycia musiałem z siebie wyrzucić i umieścić je na papierze, a później przekształcić w nowe utwory. Za istotne uznałem uszanowanie tego, co muzyka sama próbuje powiedzieć - nikt w końcu nie jest większy od muzyki. Jeden z moich ulubionych artystów wszech czasów, Carlos Santana, twierdził, że muzyka jest większa niż jej części składowe. Jesteśmy tylko jej uczniami, musimy słuchać tego, co chce nam przekazać. Od zawsze chciałem to podkreślać w mojej twórczości
Z początku tytuł albumu miał być zupełnie inny, ale znaczenie słowa sankofa jest mi bardzo bliskie. Pochodzę z Ghany, gdzie wciąż ważne są pewne plemienne symbole, jednym z nich jest właśnie sankofa, która oznacza wracanie do przeszłości i czerpanie z niej nauki, branie tego, co nam potrzebne, by iść naprzód w życiu. Przesłanie tego symbolu jest tak potężne, że z czasem zaczął wydawać się idealnym wyborem. Masz jedna rację, że nosiłem w sobie muzykę z "Sankofy" latami. Który utwór z albumu lubisz najbardziej?
Mam przynajmniej trzy ulubione - "Akwaaba", bo jest bardzo zaskakująca, kończy się w kompletnie innym miejscu niż to, do którego myślałem, że zmierza; "Falling on Dea(f)th Ears", bo często lubię posłuchać mrocznej, nastrojowej muzyki i "To the Girl You Once Loved", bo mam słabość do R&B z lat 90.
To ciekawe, bo "Falling on Dea(f)th Ears" jest tym utworem, który wszystko zmienił. To z jego powodu zamiast EP-ki, powstał cały album. Faktycznie jest mrocznym, ponurym kawałkiem, co wynika ze stanu, w jakim byłem, kiedy powstawał latem poprzedniego roku. To, co czuję zawsze musi być w mojej muzyce w jak najbardziej szczery i czysty sposób odwzorowane, tylko wtedy ludzie będą potrafili zrozumieć, co chciałem przekazać i będą w stanie nadać muzyce własne znaczenie.
Z jednej strony podkreślasz ghańskie korzenie - w muzyce, ale również na okładce - z drugiej to, co grasz jest zarazem bardzo brytyjskie. Takie postacie jak Shabaka Hutchings, Yazz Ahmed albo Nubya Garcia szukają czegoś nowego i jednocześnie czerpią z dorobku muzyki ich odległych przodków, co jest cechą charakterystyczną tej sceny.
Na pewno tak jest. To bardzo ważne, żeby nie wstydzić się swojego pochodzenia, tylko czerpać z niego dumę. Każdy z nas jest innego rozmiaru, koloru, wyznania, kultury i tak dalej, ale wszyscy możemy utożsamiać się z tym samym biciem serca. Mój pierwszy singiel - "Akwaaba", gdzie gościnnie pojawił się ghański raper Jessy De Great - od razy pokazywał, czym będę zainteresowany. Pokazywał, skąd pochodzę, kim jestem, co próbuje osiągnąć i przekazać. Później wydałem "LDN" z Rutym, niesamowitym raperem z East Endu [historycznej części Londynu]. Często się wtedy zastanawiałem nad moją tożsamością i pochodzeniem. Doszedłem do wniosku, że chociaż pochodzę z Ghany, to mieszkam obecnie w Wielkiej Brytanii, urodziłem się i wychowałem w Londynie. Stąd wziął się pomysł na "LDN" [skrót od słowa "London"], chciałem jeszcze dokładniej pokazać, kim jestem. Ta sama myśl towarzyszyła mi, kiedy pracowałem nad albumem, ale chciałem ją uchwycić przez pryzmat różnych stylów i gatunków. Kiedy podejmie się takiego zadania, trzeba mieć ogromną świadomość przekazu, z jakim próbuje się wyjść do publiczności. Muzyka ma wielką siłę, tożsamość ma wielką siłę i nie jest to wyłącznie kwestia przeszłości. W Londynie dochodzi dzisiaj do wielu zmian, zastanawiałem się, jak mógłbym je odzwierciedlić za pomocą dźwięków. Jak mogę zagrać niektóre nuty czy frazy, które szczerze chwyciłyby kogoś za serce, ale też sprawiły, że ludzie zaczną się zastanawiać, co właściwie chciałem powiedzieć. Cieszę się, że poruszyłeś ten temat, bo kultura i tożsamość są dla mnie najistotniejsze, chciałem podkreślić je na albumie i będę podkreślał w przyszłej muzyce.
Jest to szczególnie ciekawe w kontekście innego zespołu, z jakim występujesz - tria Allexy Navy. Ty pochodzisz z Ghany, Allexa z Peru, a pianista Li Sing Chi z Hongkongu. Wszyscy dorastaliście w Londynie, ale wywodzicie się z innych kontynentów - zderzenie tak bardzo odległych kultur wymaga nauczenia się swoich sposobów komunikacji za pomocą muzyki czy instynktownie wiedzieliście, jak do tego podejść?
Poniekąd i jedno, i drugie. Z początku próbowaliśmy po prostu zrozumieć, kim jesteśmy jako muzycy i osoby, które dopiero co weszły w cała tę muzyczną branżę. Mamy na uwadze to, że nasze dzisiejsze brzmienie nie musi być tym, po jakie będziemy sięgać w niedalekiej przyszłości. Jeżeli pozostaniemy skupieni, będzie tylko lepiej, ale jeżeli nie będziemy stale ćwiczyć, będzie gorzej. Zakodowanie sobie tego w głowach jest bardzo ważne, ale myślę, że mamy jasną wizję tego, co chcemy osiągnąć. Granie z takimi osobami jest czymś niesamowitym. Wywodzimy się z różnych miejsc i mamy inne podejścia do muzyki, ale zawsze potrafimy się porozumieć, bo o to we wspólnym graniu przede wszystkim chodzi - o dialog.
Ważne jest dla ciebie przynależenie do współczesnej sceny brytyjskiego jazzu, która dziesięć-piętnaście lat temu stała się bardzo popularna, dzięki takim projektom jak Sons of Kemet, Binker & Moses czy Yussef Kamaal. Ty oraz artyści i artystki pokroju Allexy Navy, Sultana Stevensona albo Jas Kayser jesteście jej kolejną falą, ale czy faktycznie istnieje społeczność zorganizowana wokół wspólnego grania jazzu, czy to wymysł mediów?
Po trochu obydwa. Mamy naprawdę piękną scenę jazzową, która jest określana mianem londyńskiej sceny jazzowej albo brytyjskiej sceny jazzowej i chociaż trzeba być z tego dumnym, patrzę na to raczej tak, że jazz zawsze będzie ewoluował, trzeba tylko stale przykładać do tego wszelkie siły. Dobrze jest być częścią jakiegoś większego kolektywu muzyków, pokazywać nasze talenty w pojedynkę i grupowo. Gdybyś zebrał mnie, Allexę, Sultana i Jas w jednym zespole, powstałoby coś naprawdę wyjątkowego, ale jeżeli każde z nas - czy ktokolwiek inny na tej scenie - założy własny projekt, to także będzie niepowtarzalne. Właśnie to wyróżnia powstającą tutaj muzykę. Yussef Kamaal to świetny przykład - ten duet jest niesamowicie ważny dla brytyjskiej sceny, bo nie tylko zainspirował wiele osób, ale też poruszył je i sprawił, że odczuły chęć stworzenia czegoś własnego. Podobnie Binker & Moses. Moses Boyd jest dla mnie jak starszy brat, zrobił dla mnie bardzo wiele i czuję się wdzięczny za samo to, że go poznałem i mogłem odbyć z nim wyjątkowo inspirujące rozmowy. Podobnie zresztą Binker Golding, który był moim nauczycielem, uczył też Sultana i Allexę. Wspaniale jest być częścią tego wszystkiego.
To jedna strona medalu, ale podejrzewam, że może być też druga - starsi muzycy, którym niekoniecznie te wszystkie zmiany w postrzeganiu jazzu i nowe pomysły podobają się. Istnieją wciąż miejsca w Wielkiej Brytanii, gdzie muzyka twoja i twoich rówieśników nie jest mile słyszana?
Niech pomyślę... Chyba nie trafiłem jeszcze do takiego miejsca, gdzie poczułbym, że jestem nieproszonym gościem, ale jestem pewien, że takie istnieją. Spoglądając na tę kwestię z szerszej perspektywy, można zastanawiać się, czym właściwie jest jazz i czy powinien pozostać tym, czym był w przeszłości, a w dodatku w której przeszłości - w latach 40., 50., 60.? Dla mnie ta muzyka musi nieustannie ewoluować, powinna być naprawdę eksperymentalna i poszukująca. Sam eksperymentuję z tym, co jest mi bliskie i czego lubię słuchać, próbuję za pomocą tych narzędzi opowiadać historię. To się tyczy zwłaszcza moich koncertów, które na początku zawsze powinny być jak czyste płótno. Staram się uzewnętrznić brzmienie, jakie we mnie i w reszcie zespołu tkwi, co przypomina właśnie malowanie obrazu. Jeżeli ktoś w odpowiedzi będzie przekonywał, że nie powinienem nazywać naszej muzyki jazzem, to jego problem. Nie przejmuję się takimi komentarzami. Najważniejsze jest jest tworzenie muzyki z głębi serca, opowiadanie czegoś za jej pomocą i docieranie do publiczności. Nieważne, co kto myśli o gatunkowej przynależności, ważne są emocje, jakie będziemy w stanie wywołać. Jazz, death metal, reggae, pop, rock, hip-hop - to nie ma znaczenia. Warto mieć natomiast na uwadze, że jeżeli nazywamy naszą muzykę nie zainspirowaną jazzem, tylko po prostu jazzem i faktycznie gramy w sposób ściśle zakorzeniony w historii, to należy okazywać jej szacunek. Dlatego nie upieram się, by nazywano to, co robię jazzem, może to być równie dobrze muzyka eksperymentalna z jazzowymi naleciałościami, są w niej też afrobeat, elektroniczna muzyka taneczna, techno, soul, R&B i wiele innych. Jest w niej po prostu to, co lubię i nie zastanawiam się pod jaką szufladkę rezultaty moich działań będą podchodzić. Zależy mi tylko na tym, żeby poruszyć innych ludzi za pomocą muzyki.
Niecodzienne w sposobie, w jaki chcesz tego dokonać jest to, że nie masz jednego głównego instrumentu - grasz z takim samym oddaniem i umiejętnościami na perkusji, fortepianie czy gitarze. Robi to spore wrażenie, ale podejrzewam, że jest znacznie trudniejszą pracą niż skupienie się tylko na jednym narzędziu.
Kiedy byłem młodszy - jeszcze zanim sięgnąłem po perkusję, gitarę czy bas, bo wszystkich trzech uczyłem się mniej więcej w tym samym czasie - grałem wyłącznie na fortepianie. Od niego się zaczęło, był przepustką do gry na wszystkich innych instrumentach, które dzięki poznanej wcześniej teorii wydawały się znacznie łatwiejsze. Wiedziałem już, czym są akordy, interwały i tak dalej. Jestem za to bardzo wdzięczny mojej mamie. Nie zostałem natomiast wyłącznie przy fortepianie, bo lubię brzmienie tych wszystkich innych instrumentów i chciałem się z nim zmierzyć. Nie było to łatwe, bo kiedy jako młody człowiek pytałem, czy mogą wziąć lekcje gry na gitarze albo perkusji, mama mówiła, że niestety nie stać nas na to. Nie chciałem jednak, żeby coś takiego okazało się przeszkodą nie do pokonania, więc próbowałem sobie brak lekcji jakoś rekompensować. Zacząłem grać na perkusji dosyć późno, bo w 2013 roku, a do 2019 nie miałem nawet własnego zestawu, dla porównania - na fortepianie grałem znacznie wcześniej, bo już jako sześciolatek. Uparłem się jednak i wiedziałem, że nic mnie nie powstrzyma, żeby w końcu zacząć grać na perkusji. Nie sądziłem natomiast, że będę robić to, czym zajmuję się obecnie. Prędzej pomyślałbym, że trafię do rockowego zespołu i będę grał na gitarze w stylu Jimiego Hendrixa. Wracałem ze szkoły i cały czas szarpałem za struny, ale z czasem zaczynało się to zmieniać. Dzisiaj jestem najczęściej podpisywany jako multiinstrumentalista, co bardzo mnie cieszy, bo mam dzięki temu znacznie większe możliwości, nie jestem jednowymiarowy. Wiąże się to z twoim wcześniejszym pytaniem o jazz i jego rozwój. Cały świat się zmienia, ludzie się zmieniają, więc i muzyka oraz to, czym jest dzisiaj jazz w porównaniu z jazzem sprzed dwudziestu lat albo jeszcze starszym przechodzi przeobrażenia. To samo tyczy się wszystkich innych gatunków.
Jeszcze nie widziałem na żywo twojego własnego zespołu, ale widziałem cię na festiwalu Jazz Jantar w zespole Allexy Navy - momentami grałeś niemalże na metalową modłę, ale z drugiej strony spektrum twoich zainteresowań jest utwór "Time Capsule", stuprocentowy klubowy przebój. Trudno sobie wyobrazić, jak to wszystko mogłoby się sprawdzić podczas jednego koncertu, chyba że w pewnym momencie odszedłbyś od instrumentów i zacząłbyś DJ-ować.
Cieszę się, że poruszyłeś ten temat - to pokazuje, że naprawdę uważnie wsłuchałeś się w muzykę i zrozumiałeś ją. Doceniam zwłaszcza poruszenie kwestii DJ-ingu, a także umiejętności kopiowania czegoś. Dopiero mniej więcej półtora roku temu odkryłem pasję do DJ-ingu, wcześniej nie przemawiało to do mnie. Uważam, że tego rodzaju obcowanie z muzyka powinno być postrzegane jako równe graniu jej na instrumencie i konieczne jest wzajemne poszanowanie. Muzycy i DJ-e muszą traktować siebie nawzajem z szacunkiem, co jest dla mnie ważne w odniesieniu do drugiego zagadnienia - kopiowania. Ludzie lubią chodzić do klubów, słuchać DJ setów, dają się ponieść i tańczą, dlatego cieszę się, że wpadłem na pomysł nagrania "Time Capsule" - myślałem o tym kawałku właśnie z perspektywy elektronicznej, DJ-skiej, w pewnym sensie odtwórczej, a nie jako całkowicie nowej kompozycji. Kiedy gram ten kawałek podczas koncertów, dzieje się magia. Wykonywałem go jeszcze zanim wydałem "Sankofę" i zawsze się sprawdzał, choć czasami był niemałym zaskoczeniem. Teraz część publiczności wie, że może się spodziewać takiego zwrotu w secie i z ogromną przyjemnością patrzę na twarze ludzi, kiedy zaczynam grać te początkowe akordy i dźwięki. Wersja studyjna różni się od koncertowej, ale znowu staram się do tego podchodzić z myślą o tym, jak w tym czy innym fragmencie utworu zachowałby się DJ, robię to w czasie rzeczywistym, siedząc przed instrumentem, współpracując z resztą zespołu. To niesamowite doświadczenie i gwarantuję ci, że jak już usłyszysz nas na żywo, będziesz bardzo zadowolony. Wiem to, bo czujemy tę radość, kiedy gramy, czują ją nawet wtedy, gdy słucham tego utworu. Nigdy nie gramy go w dodatku w identyczny sposób, zawsze zaskakuje, chociaż poza fragmentami improwizowanymi, niby gram dokładnie to samo.
Ta niedookreślona gatunkowo muzyka bazująca na jazzie czy improwizacji przyciąga uwagę wielu młodych osób, które wcześniej postrzegały jazz jako coś archaicznego, skierowanego do starszych panów w garniturach. Zauważyłeś wśród rówieśników i rówieśniczek, że coraz więcej osób może nie tyle zaczyna wciągać się w jazz, co nie wyklucza go ze swojego gustu muzycznego i słucha na równi z hip-hopem, rockiem albo czymkolwiek innym?
Tak, widzę to bardzo wyraźnie. Kiedy chodziłem do szkoły, niewiele osób chciało słuchać jazzu. Niewiele na jego temat wiedziały, wydawał się czymś bardzo starym i nie bardzo miało się ochotę wnikać w istotę tej muzyki. Zauważyłem, że wiele osób kręci nosem, kiedy słyszą o jazzie i o metalu, a tak się składa, że łączy te gatunki więcej niż mogłoby się wydawać. Żeby grać w którymś z nich, trzeba naprawdę mocno w to wsiąknąć, trzeba mieć sporą wiedzą o muzyce, trzeba być chłonnym, znać różne konteksty i odniesienia. Kiedy zacząłem grać na scenie z moim zespołem, uświadomiłem sobie, że spora część publiczności jest jednak otwarta na to, co słyszą, a czego często nie są w stanie gatunkowo zdefiniować. Po koncertach zdarzają się niekiedy rozmowy na temat tego, co graliśmy i kiedy wymieniam jako inspiracje Johna Coltrane'a, Arta Blakeya, Elvina Jonesa, Joe Hendersona, Michaela Breckera, Carlosa Santanę, Biggiego Smallsa, Michaela Jacksona, Royal Blood i tak dalej, często w odpowiedzi słyszę, że to bardzo odległe od siebie style, ale właśnie to ukształtowało moje brzmienie. Nawet jeżeli przychodzi mi grać z kimś innym w bardzo dookreślonym nurcie, zawsze staram się przesuwać granice, testować, na ile jestem w stanie wypełnić powierzoną mi rolę, a na ile wnieść w nią coś nowego. Czasami wystarczy dołożyć tu i ówdzie kilka groove'ów, żeby zmienić sposób komunikowania się z publicznością, bo jeżeli je rozpozna, będzie zaskoczona, że przecież zna taki sposób grania, ale nie spodziewała się, że może zostać ujęty w innej muzyce. To ma ogromne znaczenie i w taki sposób myślę o graniu.
Myślę, że mniej więcej do lat 70. wiele młodych osób przyciągał do jazzu jego buntowniczy duch, ale później punk rock, hip-hop czy black metal przejęły tę rolę i podniosły do ekstremalnego stopnia. Dzisiaj jazz może być buntowniczy? Jest w stanie odzwierciedlać problemu młodych ludzi począwszy od inflacji, a skończywszy na rasizmie?
Tak uważam, ostatecznie muzyka jest głosem ludzi. Jako artysta i muzyk zawsze byłem uwrażliwiony na odzwierciedlanie w mojej twórczości tego, co się wokół mnie dzieje. Wspomniałem wcześniej o utworze "LDN" - tak dla mnie brzmi Londyn, to czują, kiedy tu żyję, z tym się mierzę. Później pracowałem nad przekształceniem singlowej wersji z rapem w instrumentalną, która trafiła na album i musiałem rozgryźć, jak osiągnąć ten sam efekt, ale nie za pomocą słów, tylko dźwięków. Kiedy poruszamy takie tematy jak rasizm, prawa kobiet czy przeróżne kwestie polityczne, najważniejsze jest w tym wszystkim opowiadanie własnej historii. Takie podejście mieli Bob Marley, John Coltrane, Mary J. Blige i wiele innych osób. Myślę, że kierowanie się osobistymi przeżyciami powinno być dla artysty kluczowe, dzięki temu pozostaje wierny sobie i wierny temu, czego muzyka od niego oczekuje - opowiedzenia historii. Trzeba sobie po prostu zadać w odpowiednim momencie pytanie, co chcemy przekazać, o czym opowiedzieć.
zdjęcie koncertowe - Jan Rusek