O tym, że brytyjski jazz jest dzisiaj w wyjątkowo dobrej formie wspominaliśmy w szesnastym odcinku podcastu Soundrive Live, ale Binker Golding dopełnia tego obrazu informacjami z pierwszej ręki, a przy okazji opowiada o rockowych inspiracjach i nieudanych próbach zostania gitarzystą, o tym, czy podjąłby się współpracy z Rihanną, a także o tym, czy koniecznie trzeba nosić garnitur, żeby grać jazz.
Jarosław Kowal: Czytałem, że Guns N' Roses i Nirvana miały na ciebie duży wpływ, kiedy byłeś młodszy. Grałeś rocka, zanim chwyciłeś za saksofon?
Binker Golding: Tak, grałem. Mieliśmy w domu gitarę akustyczną i rozpaczliwie próbowałem nauczyć się grać na niej muzykę tych zespołów, ale tak naprawdę nie miałem pojęcia, co robię. Nie byłem nawet blisko. Nie miałem wtedy żadnego przeszkolenia muzycznego. Naukę gry na saksofonie zacząłem w wieku ośmiu lat, a później, kiedy miałem jakieś piętnaście lat, dostałem gitarę elektryczną. Znowu próbowałem grać rocka, ale nie brzmiałem dobrze. W porównaniu z saksofonem gitara wydawała mi się pozbawiona logiki, więc doszedłem do tego, że pisane jest mi granie właśnie na saksofonie. Wciąż jednak lubię słuchać gitar.
W latach 80. powstawało mnóstwo rockowych piosenek z użyciem saksofonu, na przykład "Slave" The Rolling Stones, "Urgent" Foreigner albo "Never Tear Us Apart" INXS. Dlaczego stało się to tak bardzo popularne na tym krótkim odcinku czasu?
Tak, to było bardzo popularne. Pomysł wykorzystywania krótkich solówek saksofonowych sięga aż do wczesnego rock'n'rolla i rhythm and bluesa, ale faktycznie w latach 80. nastał wielki powrót. Szczerze mówiąc, większość saksofonowej muzyki z lat 80. sprawia, że odechciewa mi się grać na tym instrumencie. Nigdy nie lubiłem tego brzmienia, ale dzisiaj mam do niego nieco większy szacunek. Jako młody chłopak zawsze postrzegałem to jako najgorsze oblicze grania na saksofonie, co popychało mnie ku graniu w klasyczny sposób. Jako dzieciak tak naprawdę chciałem grać tylko klasykę.
Pierwszy album Limp Bizkit był naprawdę dobry, podobnie zresztą jak kilka wczesnych rzeczy Korn, Deftones i kilku innych, ale kiedy już stali się popularni, zaczęli brzmieć i wyglądać jak banda irytujących amerykańskich nastolatków [...].
Ale rock wciąż cię interesuje?
Nadal bardzo lubię rocka, ale nie słucham żadnych współczesnych zespołów. Po prostu nie uważam, żeby były tak mocne, jak rzeczy z lat 90. i jeszcze wcześniejsze. Odciąłem się w okolicach początku tego wieku, miałem wrażenie, że zaczęło to brzmieć i wyglądać trochę za bardzo jak dla małolatów i było zbyt przekombinowane. Pierwszy album Limp Bizkit był naprawdę dobry, podobnie zresztą jak kilka wczesnych rzeczy Korn, Deftones i kilku innych, ale kiedy już stali się popularni, zaczęli brzmieć i wyglądać jak banda irytujących amerykańskich nastolatków biadolących o swoim niezwykle wygodnym życiu i braku zaproszenia na jakąś licealną imprezę albo coś w tym stylu. Zaczęło to przypominać słaby żart. Wcześniej zespoły pokroju Pixies były znacznie bardziej dojrzałe, a muzyka nie kręciła się wokół złości na rodziców. Potrafiła być dużo bardziej wściekła, kiedy akurat takie emocje były potrzebne i na pewno sprawiała znacznie większą radość niż rock tworzony po 2000 roku. Właściwie nie mam nawet pojęcia, co dzisiaj dzieje się w rocku.
Z większości rozmów, jakie przeprowadziłem z muzykami wynika, że tym, co przyciąga ich do jazzu jest improwizacja. W twoim przypadku też to przesądziło?
Tak i nie dziwi mnie to, że jest to tak częste, bo improwizacja jest dla jazzu wyjątkowo ważna i jest to specyficzny rodzaj improwizacji. To bez dwóch zdań ważna część jazzu, której odpowiednika nie znajdowałem w muzyce klasycznej, więc mogę potwierdzić, że przyciągnęła mnie, ale zwabił mnie także jazzowy styl życia - siedzenie do późna w knajpach i krążenie po mieście przez cała noc. To wszystko jest częścią mnie. Na poważnie zacząłem tak żyć, kiedy miałem jakieś szesnaście lat.
A gdyby wykorzystywanie saksofonu w muzyce popularnej znowu stałoby się popularne i otrzymałbyś ofertę nagrania utworu z na przykład Rihanną albo Edem Sheeranem, podjąłbyś się tego?
Wziąłbym to wyłącznie dla kasy i nie wstydzę się do tego przyznać. Nie ma mowy, żebym odrzucił ofertę, która pozwoliłaby mi kupić dom tylko dlatego, bo nie chciałem zagrać ośmiotaktowego solo. Nie wierzę w tę muzykę od strony artystycznej, ale nie uważam, że gdybym podjął się czegoś takiego, miałoby to wpływ na resztę mojej twórczości czy postrzeganie mnie jako artysty. Nie miałbym z tym problemu. Zrobiłbym po dziesięć piosenek z każdą z tych osób, jeżeli stawka byłaby odpowiednia.
W jakiej kondycji jest obecnie jazz? Mam silne wrażenie, że w Wielkiej Brytanii jest w świetnej formie. W ostatnich latach pojawiło się tam mnóstwo znakomitych artystów - Yazz Ahmed, Shabaka Hutchings albo właściwie wszystko, co wydaje Edition Records. Coś faktycznie się zmieniło czy po prostu brytyjski jazz zyskał większy rozgłos w innych krajach?
Myślę, że brytyjski jazz w znacznym stopniu wypłynął na szerokie wody w ostatnich latach, zarówno tutaj, jak i za granicą. Cieszę się, że poświęca się mu więcej uwagi i publikacji, niemniej obawiam się, że ten trend wkrótce zniknie, jak to zazwyczaj bywa z trendami. Jazzowi muzycy zawsze tu byli i zawsze ciężko pracowali, teraz po prostu zaczęliśmy być z tego powodu doceniani.
Istnieje tam scena zbudowana na społeczności zespołów, których muzycy spotykają się ze sobą, mają stałą publiczność, ulubione kluby?
Tak, na pewno taka scena tutaj funkcjonuje. Tak naprawdę jest wiele takich scen w Londynie. Są pewne cykliczne jam sessions i pewne miejsca, które pasują do twojego opisu. To dość mała społeczność, jeżeli patrzeć na to z perspektywy liczby zaangażowanych osób. Wszyscy tutaj znają się osobiście. Na pewno powiedziałbym, że Jazz Re:freshed jest tego rodzaju przedsięwzięciem, a także TRC w Dalston [dzielnica Londynu - przyp. red.], które niedawno przestało istnieć i jeszcze Church od Sound.
To których londyńskich muzyków mógłbyś polecić?
Tak naprawdę wszystkich moich przyjaciół - Zarę McFarlane, Mosesa Boyda, Joe Armona-Jonesa, Sarę Tandy, Theona Crossa, Sons of Kemet, Dana Casimira, Ezra Collective, Nubyę Garcię, Yussefa Dayesa, Partikel. Jest jeszcze wielu innych, mógłbym tak długo wymieniać.
Z odleglejszej perspektywy - łącznie z tym, co widzę w Polsce - zdaje się, że istnieją dwa jazzowe światy. W jednym muzyka i szukanie nowych brzmień są najważniejsze, ale w drugim wciąż grywa się standardy, nosi się garnitury i udaje się, że od dekad nic się nie zmieniło. I mam na myśli działalność ludzi młodych. Przypominanie korzeni w taki sposób jest ważne czy to zbyt archaiczne podejście?
Wydaje mi się, że to zależy od poszczególnych muzyków. Jeżeli ktoś naprawdę chce nosić garnitur - czego ja nie robię - i w jakiś sposób sprawdza się to dla niego i jego wizerunku, to świetnie. Osobiście jednak do pewnego stopnia postrzegam to jako udawanie, że jest się gdzie indziej, w innych czasach. Podejrzewam, że taka osoba nie ubiera się w garnitur na co dzień i założę się, że nie robię tego jej znajomi, więc po co robić to na scenie? Dla mnie to jak noszenie przebrania. Nawet w operach zaktualizowano ubiór, żeby wyglądał na przystający do współczesności. Zawsze uważałem, że jazzowi muzycy ubierali się w ten sposób w przeszłości, bo nie było niczego innego, co mogliby założyć, zwłaszcza jeśli było się mężczyzną. Dopiero kiedy James Dean i Marlon Brando pojawili się na ekranach, ludzie uświadomili sobie, że można nosić t-shirt i jeansy, czyli odzież roboczą, w miejscu publicznym. Ważną częścią tradycji, o którą powinniśmy dbać jest natomiast odgrywanie standardów w jakościowo dobry sposób. Wciąż uwielbiam standardy i uwielbiam granie ich, kiedy jest na to odpowiedni moment. Standardy są właściwie jedynym, co ćwiczę w domu. Nigdy nie ćwiczę własnej muzyki.
Znam twoją muzykę głównie z Binker & Moses, ale po tym, co znalazłem w internecie mam wrażenie, że w Binker Golding Band jest znacznie mniej improwizacji. Brzmi bardziej tradycyjnie, ale nie jest odtwarzaniem muzyki z przeszłości. Jak stał pomysł za stworzeniem tej grupy?
Stało za tym wiele pomysłów, ale faktycznie sięgnięcie po bardzie tradycyjne podejście było jednym z nich. W przypadku Binker & Moses niemal zawsze celujemy w minimum melodii i maksimum improwizacji, a z tą grupą jest to znacznie bardziej zrównoważone. Jednym z głównych czynników było stworzenie przeciwwagi da brzmienia, jakie tworzę w Binker & Moses i w innych zespołach. Nie chciałem, żeby ta muzyka była tak konsekwentnie agresywna. Chciałem pokazać, że są też inne dźwięki, jakie potrafię grać i inne sposoby myślenia. Uważam, że artyści powinni odzwierciedlać to, jak bardzo złożona jest istota ludzka, a czasami trzeba do tego całego dorobku, nie tylko pojedynczego albumu.
Premiera albumu jest zaplanowana na wiosnę 2019 roku, więc nikt go nie usłyszy przed koncertami w Polsce. Myślisz, że ci, którzy lubią Binker & Moses polubią także twój nowy zespół?
Tak, na pewno, a powodem tego jest to, że trzeba mieć otwarty umysł, by polubić Binker & Moses. Jeżeli ktoś słucha naszego duetu, na pewno robi to nieprzypadkowo, a w dodatku jest wiele podobieństw między brzmieniami tych dwóch projektów. Nie mogę całkowicie uciec od Binkera Goldinga. Ta muzyka pochodzi z podobnego miejsca, z którego pochodzi Binker & Moses, po prostu brzmi trochę inaczej.
To nie będzie twój pierwszy koncert w Polsce, masz jakieś wspomnienia z Warszawy?
Byłem wcześniej w Warszawie, ale nie zobaczyłem zbyt wiele, bo byliśmy na trasie, więc tylko wpadliśmy i musieliśmy jechać dalej. Publiczność, przed jaką występowaliśmy wydawała się jednak bardzo miła. Ludzie sprawiają wrażenie sympatycznych. Jakaś kobieta pomogła mi znaleźć papierosy w środku nocy, a naprawdę nie musiała zadawać sobie takiego trudu. To było bardzo miłe z jej strony i mam nadzieję, że wszyscy są tam tak uprzejmi.
Binker Golding Band wystąpi w Polsce pod koniec października na dwóch festiwalach jazzowych. 27.10 będzie można zobaczyć ich podczas Jazz Jamboree w Warszawie, a 28.10 na Jazz Jantar w Gdańsku.