Obraz artykułu AcidSitter: Żyjemy w czasach psychodelicznego renesansu

AcidSitter: Żyjemy w czasach psychodelicznego renesansu

Zespół AcidSitter tworzą muzycy związani z psychodeliczną gałęzią krakowskiej sceny niezależnej, znani między innymi z zespołów Fraktale, Neal Cassady i Tumbling Walls, a niedawno wydali debiutancki album, na którym przywołują - we współczesnym kontekście - najlepsze momenty klasycznej epoki muzyki kwasowej.

Przy okazji ostatniej próby przed wyjazdem zespołu w trasę - w podziemiach krakowskiego studia TakTik - Marcina Gągoli, Rafał Klimczak, Filip Franczak i Tomek Głuc opowiedzieli o swoim pomyśle na granie narkotyczne, czerpaniu z tradycji gatunku, nowej wiedzy o psychodelikach oraz inspiracjach Wschodem.

 

Mateusz Sroczyński: Tytuł waszej debiutanckiej płyty to "Make Acid Great Again". To jakaś ponura refleksja na temat muzyki psychodelicznej, kwasowej? Trzeba ją na nowo czynić wielką?

Rafał Klimczak: Kiedy Trump mówił: Make America great again, chodziło mu o to, żeby teoretycznie przywrócić jej dawną świetność. Jeżeli interpretujemy tytuł płyty w kontekście gatunku muzycznego, to chodziłoby pewnie o renomę czy popularność, którą cieszyła się w przeszłości. Nie sądzę, że jest z tym gatunkiem coś nie tak, ale jest to takie orędzie, odezwa do świata, żeby ten nurt znowu był wielki.

Wydaje się, że rozumiecie granie psychodelii dość mocno po swojemu. Współczesna scena opiera się raczej o fuzzy, hałasy, mariaże z muzyką progresywną albo medytacyjne dłużyzny, jak to robią na przykład Slift, Giöbia czy King Gizzard & the Lizard Wizard. Wy natomiast stawiacie na czad, przebojowe formy piosenkowe, które zawierają większość tych elementów w bardzo kontrolowanych ilościach. I w pewnym sensie jest to powrót do korzeni, do pierwszego Woodstocku.

Filip Franczak: A nawet do jeszcze wcześniej. Największy skok popularności psychodelii to były lata 1966-1968 - summer of love, a Woodstock jest końcem epoki psychodelicznej. Staramy się uchwycić początkową koncepcję muzyki psychodelicznej, czyli piosenkowość. Z drugiej strony jest też pewna nieoczywistość polegająca na mieszaniu rzeczy energicznych z wolniejszymi, co - w dużym skrócie - może być później kojarzone z muzyką progresywną, natomiast u nas nie ma takich długich kompozycji. Najdłuższym numerem na razie jest "Staywatch", który ma około siedmiu minut. Chodzi nam przede wszystkim o to, żeby się bawić tak, jak się bawiono w latach 60., ale robić to bardzo po swojemu, tak jak przystało na 2023 rok.

 

RK: Jeszcze tego nie mówiłem chłopakom, ale następna płyta będzie concept albumem, będzie zawierać jeden utwór, więc może złamiemy tę piosenkowość [śmiech]. Wydamy ją na sześciu winylach, jej tytułem będzie "Acidocalipsa" [śmiech].

 

Żartujesz sobie z tego, ale przecież od lat jest taki trend w Polsce, że za najbardziej psychodeliczne uważane jest granie jednego dźwięku przez dziesięć minut, drony, trans. Co jest w takim razie psychodeliczne w waszym rozumieniu? Da się w tym pominąć kontekst narkotyczny?

Tomek Głuc: Ja bym właśnie tego nie pomijał w ogóle.

 

RK: On jest kluczowy. Tak jak kultura hip-hopowa składa się z rapu, graffiti i tak dalej, ten kwas z tytułu ma całą paletę znaczeń i mnóstwo działań pod sobą. Muzyka jest jednym z elementów tej kultury.

 

FF: Nie można pominąć tego elementu także w kontekście lat 60. Kontrkultura, która wtedy miała swój początek, cały ruch hippie, Timothy Leary... To było bardzo szerokie zjawisko, które przyniosło bardzo dużo dobrego, a z drugiej strony też dużo złego. Dlaczego? Mieliśmy pięćdziesiąt lat na to, żeby to przeanalizować. Uogólniające stwierdzenie, że pewne substancje były złe, a także ich delegalizacja, spowodowały, że minęliśmy się z ich pozytywnym wpływem. Współczesna psychoterapia wraca do ich potencjału leczniczego, szczególnie w kontekście depresji lekoopornej, depresji u osób chorych w stanie terminalnym czy zespołu stresu pourazowego. Dzięki fundacjom takim jak MAPS [Multidisciplinary Association for Psychedelic Studies] i podobnymi, psychodeliki wracają do dyskursu naukowego, a przy okazji do kultury. Można powiedzieć, że jesteśmy w czasach psychodelicznego renesansu. Wracamy do tego, co było w latach 60., ale z nową wiedzą.

Mówisz o używaniu psychodelików w psychoterapii - na albumie też uderzacie w całkiem poważne tony. W "Last Few Days" jest mowa o przyzwyczajeniu się do ucieczki przed problemami, a w "Staywatch" Rafał śpiewa o braku siły do podtrzymywania na powierzchni kogoś bliskiego. To trudne i przejmujące wyznanie.

RK: Trzeba zaznaczyć, że trzy czwarte tekstów na płytę napisała Justyna Majewska, która zaśpiewała też gościnnie na "Last Few Days". Nie chcę mówić za nią o tych tekstach, ale jak każdy słuchacz, mam też swoje interpretacje. Identyfikuję się z tym. "Staywatch" jest supermocnym tekstem o tym, że kiedyś trzeba odpuścić. Chociaż to trudne, nie można sobie dawać wejść na głowę przez całe życie. Chodzi o przemianę, która dla niektórych może być jak wejście w dorosłość emocjonalną. O to, że nie dajemy się światu przytłoczyć, tylko stanowimy sami o sobie. Bardzo lubię ten tekst.

 

Odkąd zacząłeś występować solo jako Neal, zacząłeś dużo mówić o tym, że piosenka jest dla ciebie bardzo ważną formą wyrazu i przekazu treści. Dlaczego?

RK: Wyrosłem właśnie z piosenkowości, w piosenkach się dobrze czuję. To jest struktura, którą najlepiej poznałem i którą najlepiej jestem w stanie komunikować się ze światem. Liczę na to, że dzięki tej formule, ktoś może się zidentyfikować z tym, co próbuję przekazać, pomyśleć głębiej, poczuć się lepiej, poczuć się gorzej, oczyścić przez to. Piosenki mają niesamowitą moc, bo łączą w równym stopniu warstwę tekstową i muzyczną. Obie równie mocno przekazują emocje i mogą wchodzić w sprzężenie, które w odbiorcy może spowodować intensywne przeżycia emocjonalne.

 

TG: Struktury inne niż piosenka są poza tym rzadko puszczane w audycjach radiowych. Rozgłośnie są zainteresowane tym, żeby to była zwięzła forma, w miarę krótka. Dlatego może do tej pory nie robiliśmy suit dwudziestominutowych.

 

RK: Przede wszystkim w życiu zależy nam teraz na tym, żeby podbić Polskie Radio [śmiech].

 

Napisaliście w tym celu piosenkę "AcidSitter", która ma nawet radio edit [śmiech]. Jak rozumiem ma ona być waszą wizytówką stylistyczną? Zawsze myślałem, że jeżeli zespół robi piosenkę, której tytuł jest taki sam, jak jego nazwa, to trochę głupio by było, gdyby ta piosenka okazała się najbardziej oderwana od reszty materiału. Wy na szczęście macie tam skondensowane wszystko, co u was najbardziej charakterystyczne.

RK: "AcidSitter" to miał być też tytuł płyty, ale na szczęście wpadliśmy na lepszy [śmiech].

 

FF: Wydaje mi się, że to jak najbardziej jest dobra wizytówka płyty. Szczególnie, że w wersji studyjnej jest jeszcze podrasowana długim intrem, które pozwala się słuchaczowi przez czterdzieści sekund delektować ścianą dźwięku. Jest to też jeden z niewielu utworów, do których Rafał napisał tekst i ten tekst od samego początku był pewnym manifestem. Na całej płycie nie ma podobnego utworu pod tym względem.

 

RK: To jest takie przywitanie z zespołem i koncepcją, która się za naszą płytą czai. Otwiera płytę i w warstwie muzycznej zapowiada to, co tam się dzieje dalej. Są dość drastyczne zmiany tempa, jest brudno...

 

FF: Jest też spokojnie.

Mimo tych eksperymentów, ten zespół jest najbardziej przystępnym przedsięwzięciem spośród wszystkich, które tworzyliście do tej pory. Byliście trochę zmęczeni Fraktalami i Neal Cassady? W obu jest dużo więcej poszukiwań, dużo więcej jazzu.

RK: AcidSitter jest wesołym przypadkiem. Niewykorzystane sytuacje się mszczą, jak mówią komentatorzy piłki nożnej, podobnie jest z wesołymi przypadkami. Popłynęliśmy w to, a jakaś wartość przystępności tej muzyki wynika po prostu z ludzkiej mieszanki, mieszanki charakterów. Jak się zajrzy do wiadra, w którym jesteśmy, okazuje się, że ta magma jest bardziej różowa niż czarna.

 

Cokolwiek to oznacza [śmiech].

RK: Ale myślę, że mrocznej strony też tam jest od cholery. Jak to w życiu - manifestują się w naszej muzyce wszystkie odcienie codzienności.

 

TG: Myślę, że to wynika też z instrumentarium. W Neal Cassady jest Michał [Dymny], który gra na klawiszach i ma koneksje z jazzem, ze sceną improwizowaną. Podobnie ja. Z kolei we Fraktalach jest saksofon, który jednoznacznie zmienia brzmienie na bardziej ciepłe, ma tendencje do rozimprowizowywania się. Więc to jest też kwestia instrumentarium. W AcidSitter jest stricte rockowe - dwie gitary, bas, perkusja, wokal. To prowokuje piosenki.

 

Nawiązujecie też do muzyki Wschodu, jak choćby Jefferson Airplane czy nawet Beatlesi. Słychać to zwłaszcza w "Sweat Dreams" i "Roller Coaster".

FF: Przede wszystkim "Roller Coaster" to nie jest nasz utwór, tylko nasza wersja utworu 13th Floor Elevators. Mają go na płycie z 1966 roku, od której wszystko się zaczęło, a jak wiadomo, mocno się wtedy inspirowano orientem. Nasza okładka, którą zrobił Tomek, może podświadomie, ale też ma odniesienia do pierwszej płyty 13th Floor Elevators.

 

RK: A 13th Floor Elevators to zajebisty zespół, który nagrał pierwszą psych-rockową płytę. Nigdy nie słyszałem, żeby polski zespół ich coverował, być może to pierwszy taki przypadek. Oni się również zwracali w kierunku Wschodu, jak wszyscy hippisi.

 

FF: To drugie nasze nawiązanie do orientu przyszło trochę niespodziewanie, nie planowaliśmy tego w "Sweat Dreams". Chcieliśmy tę dynamiczną energię czymś przełamać we wstępie. Użyliśmy instrumentu, który nazywa się loutar. Pochodzi z tradycyjnej marokańskiej muzyki Berberów. W mainstreamie popularna jest bardziej muzyka Tuaregów, na przykład Tinariwen, Mdou Moctar czy Imarham. Muzyka tych północnych, marokańskich Berberów, opiera się głównie na brzmieniu loutara i bendiru. Wytargowałem sobie taki w marokańskim Suku. Ten instrument nie mógł trafić do lepszego utworu, aby wyeksponować tak odległą stylistykę z atmosferą koszmaru.

 

RK: Mnie się to kojarzy trochę z "Nagim lunchem" Williama Burroughsa, gdzie ta druga strona koszmaru, ten tak zwany "interzone", była właśnie wschodem. Wstęp do "Sweat Dreams" to dla mnie trochę soundtrack z tej sfery.

 

FF: "Nagi lunch" był chyba pisany w okresie, kiedy Burroughs mieszkał w Tangerze. Wszystko się skleja.

 

TG: Maroko jest w zasadzie bardziej na południu. Ale to ciekawe, że z naszej perspektywy to też jest orient. Nie jest to świat zachodni, którego my, chcąc nie chcąc, jesteśmy częścią.

W waszej twórczości pod różnymi postaciami powraca wątek bitników. Padło nazwisko Burroughsa, połowa z was gra w Neal Cassady, którego nazwa wzięta jest od personaliów amerykańskiego poety z tamtych czasów, a jedna z płyt Fraktali nosi tytuł "Dharma Bums", czyli "Włóczędzy Dharmy" - tytuł powieści Jacka Kerouaca jeszcze sprzed ery psychodelicznej.

FF: W duchu bitników Fraktale i Neal Cassady połączyły swoje siły. Najpierw na scenie charytatywnego festiwalu One Heart, a później na wspólnej trasie Dharma Bums. Neal Cassady był inspiracją dla głównej postaci we "W drodze" Kerouaca, "On the Road" to tytuł pierwszej płyty koncertowej Fraktali, więc naturalnym było pójście tropem Kerouaca, wymyślając nazwę dla wspólnej trasy. Lubimy bitników.

 

Wątki wschodnie, choć innego rodzaju, były też na stronie B winylowego singla "Sweat Dreams" z marca tego roku. Chodzi o numer "Fuck You, Poutain!", który miał być reakcją na wojnę w Ukrainie.

FF: Ten utwór powstał bardzo szybko i tak samo szybko był nagrany. Światło dzienne ujrzał dopiero w tym roku, a był już gotowy niecały miesiąc po wybuchu wojny.

 

RK: Graliśmy go dwa tygodnie od rozpoczęcia wojny na koncercie w Betelu [klub w Krakowie na Placu Szczepańskim] i pamiętam, że tekst pisaliśmy na kolanie.

 

FF: Musieliśmy tę sytuację odreagować, zwłaszcza że byliśmy zaangażowani w pomoc na granicy. Musiało z nas to zejść, dlatego ten utwór jest totalnie punkowy i stylistycznie niespójny z resztą. Na pewno była to dla nas forma terapii, musieliśmy sobie pozwolić na niespójność, żeby odreagować.

 

W trasę jedziecie także na wschód, ale bardziej północny. Rozmawiamy dzień przed waszym wyjazdem do Warszawy, a pojutrze będziecie już w Litwie, potem Łotwa, Estonia i Finlandia. Wydaje mi się, że to nadal niecodzienny kierunek dla polskich zespołów. Jest tam mocna acidowa społeczność?

RK: Na pewno jest w Finlandii. Zaprosili nas tam na festiwal psych-rockowy, tam jest dużo takich zespołów. Stąd się wziął cały pomysł na trasę.

 

FF: Jedziemy zbadać ten temat. Wielu z nas podoba się "Midsommar", moim zdaniem jest to jeden z bardziej psychodelicznych filmów, chociaż mówi o jakimś wycinku tego świata północnego. Wydaje mi się, że ta psychodeliczność Skandynawów jest mocna, przykładowo w tradycjach ludów szamańskich Saamów zamieszkujących Laponię. Może nie jest ona umiejscowiona w rockowym kontekście, ale wydaje mi się, że tam jest dobry grunt pod taką muzykę.

 

RK: Uwielbiam filmy Akiego Kaurismäkiego, wszyscy jego bohaterowie wyglądają jakby spędzili życie na zejściu z kwasa, które nie chce się skończyć, więc jadę się z tym skonfrontować.

 

Na koniec w takim razie pytanie o przyszłość waszych pozostałych przedsięwzięć. Jest szansa na coś nowego Fraktali i Neal Cassady?

Marcin Gągola (basista Neal Cassady, właściciel TakTik Studio): [z drugiego końca pomieszczenia] Jeśli chodzi o Neal Cassady, to tak.

 

FF: Płyta Fraktali jest już właściwie nagrana w całości, ale organizacyjnie trudno to spiąć. Na razie proces się zblokował na etapie masteringu, ale przyszły rok wydaje się dobrym rokiem na to, żeby się tym zająć. Przez ostatnie miesiące moje moce przerobowe są skoncentrowane głównie na AcidSitter. Mamy ambitne plany koncertowe, które nie kończą się na tej północnej trasie. Będzie Polska, ale też południe.

 

RK: Ale nie wiadomo, czy będzie Maroko [śmiech].

 

FF: Są pomysły na trasę saharyjską.

 

fot. Daria Kędziora


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce