Jarosław Kowal: Występowałeś pod wieloma szyldami i z różnorodną muzyką, więc nie mogę powiedzieć, że zwrot stylistyczny na albumie "Zeit" był dla mnie zaskoczeniem, ale dotąd kiedy chciałeś spróbować czegoś innego, powstawał nowy projekt, a tym razem zostałeś przy Hatti Vatti - nazwie, z której korzystasz w twórczości solowej. Z jakiego powodu?
Piotr Kaliński: Hatti Vatti właściwie od początku był tworem o wielu obliczach, ale największą zmianą okazało się skompletowanie zespołu wykonującego muzykę, którą skomponowałem i nagrałem na poprzedni album - "Szum". Pracowało się nam tak dobrze, że kolejną płytę postanowiliśmy nagrać w składzie z koncertów, co pozwoliło na rozpoczęcie zupełnie nowego rozdziału w historii Hatti Vatti. Zaczęliśmy mieszać brzmienie elektroniczne z bardziej improwizowanym, można nawet powiedzieć, że jazzowym, które dla Pawła Stachowiaka i Rafała Dutkiewicza było bardzo naturalne, a na koniec zaprosiłem jeszcze Piotra Chęckiego, z którym gram w Hinode Tapes - zespołem już zdecydowanie o konotacjach improwizowano-jazzowych.. Materiał z "Szumu" musieliśmy przetłumaczyć na zespół, tym razem chciałem, żeby wersja płytowa i wersja koncertowa niewiele się od siebie różniły.
A dlaczego zwrot - przynajmniej częściowy - właśnie w kierunku jazzu?
Tak wyszło w zupełnie naturalny sposób. Dla reszty zespołu to generalnie znane terytorium, dla mnie takie, które od zawsze było mi bliskie, a od czasu powstania Hinode Tapes kilka lat temu zdecydowanie naturalne i ulubione. Słucham mocno improwizowanej muzyki właściwie od zawsze, ale nigdy jej nie eksplorowałem we własnych działaniach. Nie miałem potrzeby i pełni sił wchodzić na to terytorium. Dopiero koncerty z "Szumem" pozwoliły mi otworzyć się, choć nie do końca postrzegam "Zeit" jako materiał jazzowy. Ostatnio rozmawialiśmy nawet z Sebastianem [Jóźwiakiem], który prowadzi Astigmatic Records, i zastanawialiśmy się, do jakiej kategorii w rocznych nagrodach można by ten album zgłosić. Zapytał mnie, czy to bardziej elektronika, czy jazz i nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Dla mnie to improwizowana muzyka instrumentalna, która jest mocno zainspirowana jazzem, ale chyba nie jest nim samym. Zdecydowanie może być wrzucona do obydwu kategorii.
Określenie "jazz" może dzisiaj oznaczać bardzo wiele, ale wciąż nie brakuje osób, które zawężają jego definicję wyłącznie do tego, co działo się mniej więcej do bebopu. Co dla ciebie znaczy jazz?
Ogromną wolność, ale polegającą na wiedzy i sprawnym poruszaniu się w obrębie improwizowanej muzyki instrumentalnej. "Jazz" zawsze wydawał mi się nieco przerażającym określeniem. W przeciwieństwie do całej reszty tego zespołu, nie skończyłem szkoły muzycznej, ale okazało się, że można zdobyć warsztat i wiedzę w trochę inny sposób. Tak powstałą ta płyta - jest wypadkową naszych odmiennych podejść do grania muzyki, naszych doświadczeń. Dlatego do pewnego stopnia używamy słowa "jazz" w kontekście tego materiału. Teraz wiem, że jazz to wolność i chociaż funkcjonuje na pewnych zasadach, nie musi być w pełni skodyfikowany.
Chłopacy z zespołu często mówili, że gram i komponuję zupełnie inaczej niż robią to osoby po szkołach muzycznych. Wykształcenie mogłoby w tym przeszkodzić lub ograniczać w pewnych kwestiach. Kiedy z kolei gram teraz z osobami, które nie mają żadnego wykształcenia muzycznego, widzę dużą różnicę w ich podejściu do gry. Nie jest ani lepsze, ani gorsze - po prostu inne. Akademickość często pomaga, ale potrafi też podciąć skrzydła w improwizacji. Zdarza mi się czasami robić coś również w świecie muzyki poważnej i nie raz widziałem, że po polskich szkołach muzycznych wiele osób ma dość ograniczone formy improwizacji, wgrane im przez wykładowców, o czym sami wspominali, opowiadając choćby o różnicach pomiędzy polskimi uczelniami a na przykład duńskimi. Ludzie często są trenowani jedynie na wykonywanie muzyki.
Panuje obecnie trend - zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i we Francji - na łączenie jazzu z elektroniką, ale w bardzo spójny sposób. To nie jest po prostu jazz z syntezatorem, tylko tak samo autentyczna improwizacja, jak i na przykład autentyczne drum'n'bassowe beaty. Na "Zeit" też panuje równowaga, saksofon nie jest ozdobą do samplera i odwrotnie, ale raczej trudno doszukiwać się u ciebie podążania za trendami. Chyba nastały po prostu lepsze warunki dla muzyki niezależnej od gatunków, co zawsze było wpisane w twoją działalność.
Tak, to dla mnie ponadczasowe podejście do grania. Uważam, że w obecnych czasach gatunki muzyczne to zjawisko troszkę archaiczne i faktycznie jak ognia bałem się, że mógłby wyjść mi koszmarek podobny na przykład do nu jazzu, gdzie każdy grał swoje i było to trochę tanie. Jazz był wtedy tylko przystawką, białą koszulą nakładaną przez muzyków grających w klubie nocnym. Wydaje mi się, że teraz są bardzo dobre czasy na muzykę instrumentalną, na muzykę nieco trudniejszą, na muzykę, która poszukuje. Trudność w zaszufladkowaniu "Zeit" uważam za pozytywne zjawisko. Jeszcze dziesięć lat temu mogłoby to być kłopotliwe dla wydawcy, utrudniałoby działania związane z promowaniem, ale to się zmieniło. Widać to nawet w Polsce, chociażby Astigmatic Records przetarło szlaki, wydając EABS, który trafił do osób niemających z jazzem wcześniej wiele wspólnego, zainteresowanych na przykład hip-hopem. Te sceny i ci ludzie zaczęli się mieszać, pojawiła się większa ciekawość i otwartość. Podobnie z dziwniejszymi, mocno improwizowanymi płytami z Instant Classic, które trafiają często do odbiorcy o konotacjach "gitarowych". Cieszy mnie popularność na przykład naszego lokalnego zespołu Immortal Onion, który często widziałem na scenach festiwalu o zupełnie niejazzowym charakterze.
Są jeszcze przyczółki w bardziej radykalnych środowiskach metalowych, hiphopowych czy nawet jazzowych, gdzie słucha się tylko jednego gatunku muzycznego, ale dzisiaj to raczej rzadkość. Usunięcie bariery gatunkowej usunęło przy okazji wiele związanych z nimi stereotypów, na przykład taki, że jazz to muzyka dla wykształconych elit i bez wyprasowanej koszuli na koncert nie wypada przyjść albo z drugiej strony taki, że elektroniczna muzyka klubowa to łupanka dla nierozgarniętych mas.
Niedawno grałem z Hinode Tapes na Jazz Juniors w Krakowie, raczej "klasycznym" jazzowym festiwalu, gdzie tym razem program okazał się dosyć szalony, bo odpowiadał za niego Nils Petter Molvær. Zaprosił nas, jakieś ambientowe projekty, naprawdę dziwne rzeczy i trochę zabawnie patrzyło się na to, kto przychodził na koncerty. Z jednej strony była stara szkoła w sztruksowych marynarkach w wieku moich rodziców, z drugiej kolorowa młodzież zainteresowana elektronicznymi dziwactwami. To, co można zmieścić w kontekście jazzowym jest więc bardzo obszerne. Jazz Jantar w Gdańsku też jest tego świetnym przykładem - gra tam mnóstwo bardzo nietypowych zespołów, na pewno zaskakujących dla wyjadaczy tradycyjnego jazzu.
Domyślam się, że gdybym mógł zerknąć na twój regał z płytami i kasetami sprzed dwudziestu-dwudziestu pięciu lat, to znalazłbym tam pełen przekrój muzyczny, od Nirvany przez Kraftwerk po Davisa.
Tak, chociaż niespecjalnie słuchałem muzyki elektronicznej, kiedy byłem młodzieńcem. Bardzo często sięgałem natomiast po yassowe nagrania, chociażby Miłości. Często wracałem też do "Dni wiatru" Ścianki, The Users, zawsze wolałem szalonego Coltrane'a od nieco eleganckiego Davisa i Boards of Canada od Kraftwerk, eksperymentalne płyty Niemena od ciężkiej muzyki gitarowej. Miks był spory, ale słuchałem zaskakująco mało elektroniki, co zostało mi do dzisiaj i sam się zastanawiam, dlaczego tak się to później potoczyło z moją własną muzyką [śmiech]. Za jedną z najważniejszych inspiracji uznałbym jednak gdańsko-bydgoską scenę yassową. Koncerty tych zespołów były jednymi z pierwszych, w jakich brałem udział jako nastolatek.
O ile dobrze pamiętam, poznaliśmy się w 2010 roku. Organizowałem wtedy koncert zespołów Gówno, Trupa Trupa i Samorządowcy w gdańskim klubie Mechanik i dla wszystkich tych zespołów to był jeden z pierwszych koncertów. W trudnych warunkach zresztą. Grałeś wtedy w Gównie i nie wiem, czy pamięć mnie po latach zwodzi, czy faktycznie tak było, ale zakodowałem sobie, że występowałeś tamtego wieczoru również z Trupą.
Faktycznie przez moment grałem na organach w Trupie Trupa, na samym początku działalności zespołu. Nie trwało to długo, nie ma mnie na żadnym albumie, zagraliśmy razem tylko kilka koncertów, a później zrezygnowałem z powodu różnic stylistycznych i chęci skupienia się na bardziej autorskich projektach. Wszyscy natomiast długo się znamy, często jeszcze z podwórka. Dobrze widzieć, że środowisko osób, które znają się z zabaw na trzepaku albo z liceum lub studiów zajmuje się muzyką i dobrze sobie radzi, mimo że nasze aktualne drogi są dość odległe. Jestem bardzo dumny z tego, co się dzieje w Gdańsku i z siły, z jaką rezonuje to w innych miejscach w Polsce czy nawet poza nią. Dobrze jest pójść do sklepu z płytami w Holandii albo w Japonii i natrafić na nazwiska osób pochodzących z Trójmiasta. Na bliskie mojej wrażliwości i sercu osoby, jak Stefan Wesołowski, Michał Jacaszek albo gdańskie płyty z katalogu U Know Me Records czy Alpaki. Nie można tego samego powiedzieć na przykład o muzyce na przykład z Krakowa, który jest przecież dwa razy większy od Gdańska. Cieszy mnie ogromnie debiut Olgi Markowskiej w kultowym Miasmah, tym bardziej że miałem zaszczyt tę płytę zmiksować, nieco produkować i dograć się w kilku utworach, a wcześniej wydałem Oldze debiutancką kasetę w moim labelu Kanu Kanu Recordings. Trudno nie wspomnieć oczywiście o gigantycznym, światowym sukcesie Hani Rani, także pochodzącej z naszego miasta.
Wspomniałem o tamtym koncercie sprzed lat, bo dzisiaj tworzysz zupełnie inną muzykę, ale czy do tej rockowej nadal cię ciągnie?
Niespecjalnie. Już wtedy traktowaliśmy granie takiej muzyki w bardziej performatywny sposób, ale była to też pewnego rodzaju rockandrollowa przygoda, którą część mojego pokolenia chyba zawsze chciała przeżyć. Bardzo lubię dwie płyty, które zespół Gówno wydał. Nigdy nie uważaliśmy ich za żart czy jakiś niepoważny performance, ale ta formuła była zamknięta. W którymś momencie stwierdziliśmy, że mamy za sobą kilka tras, koncert na głównej scenie Off Festivalu, dwa bardzo dobrze przyjęte albumy i tyle wystarczy. Muzyka rockowa pociąga mnie obecnie zdecydowanie mniej i w wielu aspektach wydaje mi się nieco dziaderska. Cały ten anturaż vide teledyski, dżinsy, piwo z puszki, artystowskie teksty piosenek, hałas gitary w zimnej sali próby i jeżdżenie vanem jakoś mnie już mniej kręcą [śmiech]. Ale na przykład do płyt My Bloody Valentine wracam z przyjemnością, choć to raczej taki przesterowany ambient [śmiech].
W rocku jest też tak, że albo jesteś gwiazdą i naprawdę z tego żyjesz, albo granie pozostaje w sferze hobby. Brakuje czegoś pośrodku, a można to znaleźć na przykład w jazzie.
Prawda jest też taka, że kiedy grałem w tych bardziej rockowych kapelach, naoglądałem się wielu przerażających, zimnych i śmierdzących miejsc, w jakich przychodziło nam występować [śmiech]. Piętnaście lat temu to była świetna przygoda, ale nie mam już na to sił. Nasze wymagania był wtedy na ogół zerowe i było to ok. Kluczowym wydarzeniem muzycznym, a może w ogóle życiowym, okazało się jednak zrezygnowanie z działalności DJ-skiej. Kiedyś dla osoby zajmującej się muzyką elektroniczną to był najbardziej naturalny sposób wypowiedzi, ale bycie DJ-em nie kojarzy się dzisiaj dobrze. Męczyło mnie granie o drugiej czy trzeciej w nocy. Fajnie było widzieć tłum ludzi i czuć jego energię, ale zastanawiałem się, czy ktoś w ogóle taki wieczór będzie pamiętał? Czy ktoś jest trzeźwy na tej imprezie? Czy ktoś dzięki niej zdecyduje się kupić płytę? To pchnęło mnie do grania na żywo, co wymagało sporego wysiłku, bo nie jestem wykształconym muzykiem, więc musiałem wiele się nauczyć w krótkim czasie. Okazało się, że można grać elektronikę inaczej, w innych miejscach, w innych godzinach, dla publiczności bardziej zainteresowanej samą muzyką. Od tego czasu jestem DJ-em raz na jakiś czas, bo lubię to robić, ale skupiam się przede wszystkim na graniu na żywo i graniu wyłącznie swoich pomysłów.
W ostatnich latach określenie "DJ" jeszcze bardziej się zdewaluowało. Dzisiaj wzbudza wręcz skojarzenia z freak fightami w MMA - różnego rodzaju celebryci grają sety w popularnych klubach, choć nie mają ku temu żadnych umiejętności.
Kiedy widzę ludzi grających bez nałożonych słuchawek, polegających na synchronizacji wykonywanej przez komputer, to nie mogę takiego występu uznać za więcej niż po prostu wesołą imprezę à la YouTube party, co jest nawet czasem całkiem zabawne i pozytywne. Nie ma to niczego wspólnego ze sztuką w przeciwieństwie do działalności wielu wciąż aktywnych osób, które potrafią robić niesamowite rzeczy od strony technicznej, a do tego zaskoczyć selekcją utworów, mieszając przeróżne, dziwne nurty i do tego tworząc również własną muzykę. Świetnym przykładem jest londyński artysta Djrum, wydający w tej samej wytwórni, co ja - R&S Records. Ta scena zeszła do podziemia, a w mainstreamie po prostu stoi ktoś z laptopem i coś z niego odtwarza gibiąc się, krzycząc do tłumu. Takie nastały czasy i mam wrażenie, że w dużym stopniu jest to związane z covidem. Zamknięto wiele klubów, w których można było organizować występy z bardziej ambitną, różnorodną muzyką wszelkiego rodzaju, a po pandemii okazało się, że wiele osób woli przyjść po prostu na imprezę i napić się alkoholu w klubie ze szklanki, jak mawiała Young Leosia. Dodatek artystyczny nie jest im już potrzebny, a poza tym dla klubów generował koszty. Rozumiem to, takie są prawa rynku w kapitalizmie - nikt nie chce być samozwańczym Ministrem Kultury. Dlatego cała ta scena została zepchnięta na margines, żyje jeszcze tylko w kilku wciąż aktywnych miejscach.
Grałeś wcześniej w zespołach, więc nie było to kompletnie nowe zjawisko, ale czy nagrywanie "Zeit" różniło się w jakiś sposób od nagrywania innych albumów, pod którymi jesteś podpisany?
Zdecydowanie tak, bo musiałem tworzyć szkielety utworów z pilotowymi partiami niektórych instrumentów. Później je usuwałem, a zespół dogrywał swoje pomysły w dane miejsce na bazie wcześniejszych, luźnych koncepcji. Przypominało to bardziej redukcję niż dodawanie kolejnych dźwięków, co jest ciekawym rozwiązaniem, bo na ogół działa się odwrotnie - dogrywa się różne partie. A poza tym album powstawał w covidzie, kiedy nie mogliśmy się spotykać, nie mogliśmy grać prób, studia nagraniowe były zamknięte i tak dalej. Z tego względu mam do niego bardzo emocjonalny stosunek.
Dla mnie i dla wszystkich innych słuchaczy oraz słuchaczek "Zeit" to materiał wciąż świeży i nowy, ale ty czekałeś ponad trzy lata na jego wydanie. Wracanie do niego po tak długim czasie to odkrywanie go na nowo czy jesteś już myślami przy kolejnych projektach i wolałbyś skupić się na nich?
Lubię tę płytę. Wracam teraz do niej przy okazji prób do koncertów i czuję zadowolenie. Wydanie jej opóźniło się częściowo przez covidowe i postcovidowe historie, a poza tym publikowało ją wydawnictwo R&S Records, gdzie kolejka oczekujących premier okazała się spora. Wystarczyło drobne opóźnienie, na przykład niedostarczenie okładki na czas, i już trzeba było przesunąć wydanie o pół roku. Faktycznie w momencie wydania nie była to dla nas najnowsza płyta, ale jestem bardzo podekscytowany koncertami z tym materiałem, bo jeszcze nie mieliśmy okazji pokazać go przed publicznością. 6 grudnia w Żaku w Gdańsku zagramy "Zeit" po raz pierwszy w ogóle.
Jakie towarzyszą temu emocje? Zniecierpliwienie, ekscytacja, obawy, trema?
Na pewno granie na własnym podwórku wiąże się z tremą, ale możliwość spotkania się sprawia nam dużą radość. Wszyscy się w tym zespole lubimy i w końcu udało się zebrać nas w jedno miejsce, co nie było takie łatwe, bo przez te trzy lata kariera każdej z tych osób nabrała rozpędu. Dzisiaj rozmawiałem z Piotrkiem Chęckim - właśnie wrócił z Meksyku, Paweł Stachowiak gra akurat z Siema Ziemią w Norwegii, a Rafał Dutkiewicz jedzie w trasę ze Skalpelem. Każdy ma sporo zajęć na głowie, fajnie więc, że będziemy mogli się spotkać. Tym bardziej, że ten zespół nie jest tak przebojowy, by mógł występować na wielu festiwalach.
Kilka dni temu ukazała się twoja kolejna EP-ka, tym razem pod szyldem Janka, we współpracy z CRZKNY, za kilka dni, jeszcze przed koncertami z Hatti Vatti, wystąpisz z kolei z Hinode Tapes i muzyką improwizowaną do filmu "Furman śmierci" - nie będę dalej wymieniał, jest tego dużo. Miewasz momenty, kiedy czujesz się nasycony muzyką, musisz to wszystko odstawić i uciec na przykład do lasu?
Tak i dlatego ostatnio bardzo rzadko słucham muzyki, a jak już, to czegoś, co mnie uspokaja. Czegoś nieagresywnego, niezbyt intensywnego - za to kocham japoński ambient. Faktycznie cierpię na muzyczne ADHD, ale każdy z tych projektów jest zupełnie inny, co stanowi ratunek przed potencjalnym zmęczeniem materiałem. Gdybym grał na przykład w pięciu hiphopowych składach, to chyba mogłoby stać się męczące. Granie dla różnej publiczności i na różnym instrumentarium jest natomiast świetne. To działalność na pełen etat, ale nie zrezygnowałbym z niej. Spełniłem swoje nastoletnie marzenie. Niełatwe - każdy, kto z muzyką alternatywną miał do czynienia wie, jak ciężki jest to kawałek chleba - ale niczego nie żałuję i już pracuję nad kolejnymi projektami.
fot. Maciek Buszman