Wojciech Michalak: Pod względem koncertów Koszalin ożywił się dzięki wam - jaki jest wasz przepis na udane prowadzenie działalności kulturalnej?
Tomasz Gajzner: Przepis jest prosty - minimum dwóch wariatów, szczypta powagi, garść szalonych pomysłów, dwa wiadra wiary w to, co chce się zrobić i masa wytrwałości. A bardziej rzeczowo - trzeba wierzyć w to, co się robi. Każdy gig trzeba zrobić na sto procent, niezależnie od tego, jakiego "kalibru" jest zespół. Należy zwracać uwagę na szczegóły, bo to one robią największą robotę. Nie ma miejsca na "jakoś to będzie". No i najważniejsze, choć może banalne, zawsze jest coś do poprawienia. Coś, co można robić lepiej, szybciej i zawsze są uwagi, które trzeba przedyskutować zarówno w trakcie, jak i po sztuce.
Jakub Staniak: Z mojego doświadczenia wynika, że ważne jest znalezienie swojej niszy, na którą będzie zapotrzebowanie i w której będę się czuć jak w domu. Oraz niezaniżanie lotów - dostarczanie tylko i wyłącznie dobrych jakościowo zespołów i dobrych jakościowo produkcji. No i skuteczna promocja. Chodzi generalnie o doprowadzenie do sytuacji, w której ludzie przyjdą w ciemno na koncert, jak zobaczą twoje logo na plakacie. Nie będzie miało dla nich znaczenia, czy idą na Stillborn, Siksę czy Ampacity. Będą wiedzieć, że jak my robimy gig, to po prostu musi być dobry.
Koszalin przez lata był całkowicie martwym miastem na metalowej mapie Polski. Co waszym zdaniem doprowadziło do tego stanu rzeczy?
JS: Myślę, że zabrakło po prostu lokalnego człowieka, który oprócz miłości do muzyki, miałby też żyłkę do organizacji, która naturalnie pchnęłaby go do robienia gigów. Metalowcy z natury lubią dobrą zabawę, muzykę i piwko, a zrobić koncert ulubionej kapeli i musieć czegoś pilnować, być za coś odpowiedzialnym - nie za bardzo idzie to w parze. Z reguły chodzi się na gig po to, by odetchnąć.
TG: Urodziłem się i wychowałem w Koszalinie. To właśnie ludzie stąd wychowali mnie i nauczyli muzyki. Niegdyś było to barwne, subkulturowe miasto z dużą liczbą studentów oraz kultowymi miejscami, w których się spotykaliśmy. Z mojej perspektywy wyglądało to tak, że studentów ubywało, knajpy i lokale powoli się zamykały, a ludziom zaczynało się jakby mniej chcieć i tak powoli miasto "zdychało".
Wiem, że mierzycie wysoko, ale czy wyznaczyliście sobie cel, po osiągnięciu którego moglibyście stwierdzić, że zrobiliście wszystko, co chcieliście zrobić?
TG: Nie widzę takiej opcji. Im bardziej się rozwijamy, tym więcej mamy pomysłów. Z mojej perspektywy najważniejsze jest działać dopóki przynosi nam to radość.
JS: Jest tak rozwojowo, że dopuszczam w głowie absolutnie każdą możliwość. Nawet taką, że w przyszłości będziemy żyć wyłącznie z pracy fundacji i trzaskać połowę wydarzeń kulturalnych w naszym mieście i regionie. Ale nie mam w związku z tym żadnego ciśnienia. Jak zostaniemy na tym etapie, na którym jesteśmy obecnie - to też będzie dla mnie totalnie okej.
Wspomnieliście w mediach społecznościowych o organizacji festiwalu - jakie są największe wyzwania związane z przeskoczeniem na wyższy poziom? Nie boicie się, że Koszalin zacznie odczuwać przesyt?
JS: Trochę się tego obawiam, ale wiem też, że jakbym ten przesyt dostrzegł, to na pewno odpowiednio byśmy na niego zareagowali. Wiedzielibyśmy, że to odpowiedni moment, żeby na przykład robić dwa duże wydarzenia na sezon, a niekoniecznie - jak do tej pory - jeden gig w miesiącu. A jakie są największe wyzwania związane z wejściem na wyższy poziom? Chyba tylko i wyłącznie decyzja o tym wejściu. Że "tak, robimy to". Bo mamy już know-how, tylko trzeba to rozciągnąć nieco szerzej niż dotychczas.
TG: Myślę, że skutecznie dbamy o to, żeby przesytu nie było. Czasami chcemy zrobić jeszcze więcej, ale szybko zaciągamy hamulec ręczny, bierzemy dwa oddechy i wracamy do wcześniej obranego planu. O festiwalu rozmawialiśmy już dawno, chcieliśmy zrobić coś większego, więc jak tylko nadarzyła się okazja, nie zastanawialiśmy się zbyt długo.
Wasze działania zajmują dużo czasu. Zdarzają się momenty, w których czujecie, że wkładacie w No Fun za dużo siebie?
TG: Faktycznie czasami są momenty, kiedy przytłacza nas nawał pracy i pojawiają się kryzysy. Lubię wtedy po prostu iść na basen, saunę lub siłownię, przestać myśleć na chwilę, nabrać dystansu i złapać oddech. Idealnie, jeśli uda mi się zaplanować jedną z tych rzeczy na dany dzień i to zrealizować - taki mały sukces. No i szczerość - jeśli któryś z nas ma gorszy dzień czy tydzień, to po prostu rozmawiamy albo odpoczywamy od siebie. Jak w małżeństwie.
JS: Ja chyba nie radzę sobie z kryzysami, które w stu procentach oznaczają dla mnie tylko i wyłącznie przesyt. Po prostu za dużo się zbiera rzeczy do zrobienia. Łażę zazwyczaj lekko struty i mówię wszem i wobec, że nie mam czasu wolnego, bo po robocie idę na drugi etat w związku z produkcją gigu i czekam tylko, aż on się odbędzie to może wtedy odetchnę. Ale to jest tylko takie biadolenie, bo tak naprawdę kocham to robić. Są etapy, które mniej lubię i zazwyczaj wtedy mam uczucie, że robię dużo za dużo. Ale potem to mija i przychodzi przyjemne.
Która z dotychczasowych imprez była dla was najważniejsza?
JS: Wymienię kilka, ale nie będzie to kategoryzacja pod kątem jakości, ale przeskakiwania właśnie tych kamieni milowych. Na pewno pierwszy gig, czyli Pandemic Outbreak, Putrid Evil i Death Crusade, bo wtedy się przełamałem i zobaczyłem, że są w tym mieście ludzie zainteresowani chodzeniem na metalowe koncerty. I to mnie zachęciło, by robić to dalej. Muszę też wymienić pierwszy gig w Klubie Plastelina - Czerń i Dom Zły - bo wtedy frekwencja po raz pierwszy mnie mocno zaskoczyła i dowiedziałem się, że w mieście bardzo dobrze działa poczta pantoflowa. Następnie Varmia, Zmarłym i Ashes, bo przekroczyliśmy magiczną barierę stu biletów. Dalej "Profanacja i Bluźnierstwo", czyli Stillborn, Ragehammer i Devilpriest, bo to wejście do CK105 [Centrum Kultury w Koszalinie], a co za tym idzie - lepsza produkcja koncertów. Dodałbym jeszcze pierwszy gig w Centrali Artystycznej - Wolfredt z Estonii i November Might Be Fine, bo postawiliśmy na wejście do innej miejscówki i zachęciło nas to do tego, by organizować w różnych miejscach, nie skupiać się tylko na jednym klubie.
TG: Zgadzam się z Kubą. Dla mnie ważne były momenty, kiedy przenieśliśmy się z klubu Plastelina do CK105, kiedy wkroczyliśmy do biblioteki miejskiej, albo występ November Might Be Fine czy Solventis w Centrali Artystycznej. Wchodzenie w nowe przestrzenie sprawia, że musimy być elastyczni i reagować czasem na zupełnie inne wyzwania.
Kuba, z No Fun Booking skupiacie się głównie na szeroko pojętej ekstremie, ale twoja twórczość muzyczna obraca się raczej w kręgach łagodnej alternatywy. Skąd ten kontrast?
JS: Nie wiem. Serio. Metal nigdy ze mnie naturalnie nie wypłynął, na żadnej próbie żadnego zespołu. Z drugiej strony, nigdy nie próbowałem jammować z metalowcami, więc może po prostu jeszcze tego nie odkryłem?
Dlaczego padło akurat na Koszalin? Rozumiem aspekt lokalnego patriotyzmu, ale wiem, że siedziałeś wiele lat w Olsztynie i jestem ciekaw, co sprawiło, że na miejsce swojej działalności wybrałeś akurat zachodnio-pomorskie.
JS: Do Koszalina po prostu się przeprowadziłem dziesięć lat temu. A wcześniej naoglądałem się co w Olsztynie robili Olsztyn Old Underground i Banshee Booking. To były fantastycznie zorganizowane eventy, święta z choinką dla metalowców, tworzenie małych, wiernych i ultrasowych społeczności. Też tak chciałem i dostałem taką możliwość - stutysięczne miasto, w którym brakowało gigów, więc miałem szansę na wzięcie tej działki praktycznie na wyłączność. Sytuacja bajkowa.
To ta strona ideowa, praca u podstaw i patriotyczne podejście pod kątem lokalnym. A druga strona medalu, bardziej egoistyczno-pesymistyczna - Koszalin jest w przysłowiowej dupie Polski, wszędzie stąd daleko. Stwierdziłem, że co ja będę jeździł do Gdańska czy Poznania na koncerty, tracić czas na PKP i pieniądze na bilety i hostele. Niech te zespoły przyjadą do mnie. Podjadę sobie tramwajem i obudzę się we własnym łóżku.
Jest jeszcze trzecia strona, megalomańsko-narcystyczna - chciałem błyszczeć, brylować po salonach undergroundu i przybijać piątki z tymi wszystkimi pięcioma perkusistami, którzy obsługują sześćdziesiąt niezarobkowych projektów [śmiech].
W No Fun oprócz koncertów dążycie też do szerszej aktywności - prowadzicie zina, kanał na youtubie. Jakie będą kolejne kroki?
TG: Jedyną komplikacją jest zbyt krótka doba oraz spojrzenia żony, kiedy telefon dzwoni wieczorem - wiadomo, kto dzwoni. Możliwości jest coraz więcej i nie zatrzymujemy się. Teraz trochę przysłodzę, ale No Fun Booking to świetnie działająca kreatywna maszyna i to na wielu płaszczyznach - od organizacji koncertów przez ziny i kanał na YouTube po wzajemne wspieranie się w sprawach codziennych. To nie jest nasza praca, to pasja, a oprócz tego mamy jeszcze zwykłe życie.
JS: Mamy z Tomkiem tak, że jak gadamy dłużej niż piętnaście minut, to wiemy, że na pewno coś nowego wymyślimy. W taki właśnie sposób, od słowa do słowa, powstał pomysł, żeby robić zina i żeby nagrywać rozmowy na YouTube. Musimy więc uważać i nie przekraczać studenckiego kwadransu, bo jeszcze wkopiemy się w prowadzenie klubu albo prowadzenie agroturystyki. No niestety, nie zawsze patrzymy na zegarek tak skrupulatnie, więc już są jakieś dalekosiężne pomysły na wydawanie muzyki i zrobienie black metalu w środku lasu.
Jakie rady dalibyście innym osobom, które chciałyby zacząć scenowy aktywizm?
JS: Banał - rób to, co kochasz. A jak okaże się, że kochasz organizowanie wydarzeń, to ucz się od największych. Przejedź się na Mystic, zobacz, jak ogarniają. Ale idź też do dobrze działającego, punkowego squatu i zobacz, czym jest DIY.