Obraz artykułu Audrey Horne: Nasza muzyka ponownie stała się mroczna

Audrey Horne: Nasza muzyka ponownie stała się mroczna

Toschie to przesympatyczny, pełen radości z życia rozmówca, który imponuje przede wszystkim podejściem do grania muzyki. Naturalność połączona z pasją sprawiają, że albumy Audrey Horne zawsze zbierają dobre recenzje, ale dopiero rozmowa z wokalistą skandynawskiego kwintetu uświadamia, jak bardzo są szczerzy w tym, co robią.

Wojciech Michalak: Muzyka Audrey Horne nie jest ani smutna, ani mroczna, a jednak na najnowszym albumie - "Devil's Bell" - w teksty wkradło się zdecydowanie więcej ciemności. Na co dzień jesteś raczej optymistą czy pesymistą?

Torkjell "Toschie" Rød: Kiedy zaczynaliśmy, nasze teksty były mroczniejsze, ale z upływem lat zaczęło się pojawiać coraz więcej optymizmu. Ostatnimi czasy znów wróciliśmy jednak do ponurej tematyki i wiele osób to zauważyło. Zawsze tłumaczę to tak, że nie jestem dobrym tekściarzem, nie jestem jak Bob Dylan, który umie opowiadać historie za pomocą słów. Staram się raczej malować obrazy, które pasują do muzyki. To trochę jak z ubieraniem się na specjalną okazję - inny strój masz do pracy, inny na imprezę czy na pogrzeb. Dokładnie tak samo staram się robić z tekstami - tworzyć ciekawe obrazy, ale dopasowywać je do warstwy instrumentalnej. Również muzyka na "Devil's Bell" stała się mroczniejsza, więc siłą rzeczy odbiło się to na słowach. Tak samo było na samym początku Audrey Horne - muzyka była bardziej ponura i kładliśmy duży nacisk na atmosferę. Od trzeciego albumu zaczęliśmy komponować bardziej jako zespół - wcześniej pracowaliśmy raczej osobno. Kiedy nagrywaliśmy album "Audrey Horne", wynajęliśmy dom od przyjaciela, który mieszka za miastem. Siedzieliśmy tam parę dni, tworzyliśmy muzykę, piliśmy wino i zżyliśmy się ze sobą znacznie bardziej. Od "Youngblood" postanowiliśmy każdy kolejny materiał pisać wspólnie. Muzyka stała się odbiciem nie tyle atmosfery, co radości, którą mieliśmy z grania razem. Teksty też stały się pozytywne i optymistyczne, bo tak się czuliśmy. Na samym początku prac nad "Devil's Bell" zaczęła się pandemia, więc nie mieliśmy wyboru - musieliśmy pozostać w odosobnieniu, a w rezultacie muzyka automatycznie stała się bardziej ponura. Nie przez pandemię czy sytuację na świecie, to było raczej odbicie tego, że musieliśmy pracować ze sobą na odległość. Odpowiadając na pytanie, zdecydowanie jestem optymistą. Kiedy piszę ponure teksty, muszę trochę wczuć się w cudzą perspektywę, bo jestem wyjątkowo szczęśliwy w życiu. Zawsze są oczywiście wzloty i upadki, ale całościowo jestem radosnym człowiekiem. Pisanie takich tekstów jest dla mnie bardziej naturalne.

To chyba dobrze? Życie optymisty jest łatwiejsze.

Tak, to prawda. Moja żona zawsze mówi, że jestem pragmatyczny. Jeśli na przykład czekamy na jakiś wyjazd, który zostaje później odwołany, to bywa zdziwiona, że nie jestem zły czy przybity. Staram się nie rozkopywać rzeczy i żyć w zgodzie ze sobą. Życie jest łatwiejsze, jeżeli trzymasz się jego pozytywnej strony.

 

Skoro wasz proces twórczy zmieniał się od pracy osobno przez tworzenie wspólne aż po powrót do komponowania na odległość, to jak będzie wyglądać w przyszłości?

Podczas pandemii komponowaliśmy nowy materiał i wszyscy byliśmy przerażeni, że bez wspólnej pracy album na tym ucierpi. Jestem optymistą, ale w tamtej sytuacji wszyscy czuliśmy się przytłoczeni, baliśmy się, jak odbije się to na jakości naszej muzyki i całego doświadczenia, które daje nam praca ze sobą. Kiedy już usiedliśmy do wstępnej produkcji, zdziwiliśmy się, że album jest znacznie lepszy, niż zakładaliśmy. Zaczęliśmy o tym rozmawiać i trochę nas to podzieliło - połowa zespołu chciałaby kontynuować pracę na dystans, a druga wrócić do wspólnego komponowania. Niektórzy wolą samotność przy pracy, inni nie. Sam wolałbym pracować wspólnie, ale pewnie osiągniemy jakiś kompromis. Zawsze nas dziwiły zespoły, które spotykają się tylko wtedy, gdy muszą robić coś razem. My od początku trzymaliśmy się w grupie i byliśmy przyjaciółmi, którzy spotykali się niemal codziennie. Z upływem lat pojawiły się rodziny i inne zobowiązania, więc wyjście niezwiązane z działalnością zespołu są rzadsze, poza tym każdy ma też swoich znajomych, z którymi chce podtrzymywać relacje. Myślę, że będziemy starać się połączyć te dwa podejścia do komponowania, ale doświadczenie z pracy razem jest bezcenne. Gdyby wszystko stało się biznesem, pewnie nie byłoby to dla nas. Najważniejsze jest lubić to, co się robi. Nie jesteśmy napędzani przez pieniądze, najważniejszą nagrodą, jaką otrzymujemy za granie muzyki, jest robienie tego razem. Nie chcę też za bardzo wyrokować, bo zawsze kiedy tworzymy albumy, mamy z tyłu głowy założenia dotyczące tego, jak powinien brzmieć, co chcemy uzyskać i jak pracować, a potem zawsze wychodzi inaczej. Sporządzanie planów nie ma w naszym przypadku sensu, bo i tak nie będziemy się ich trzymać [śmiech].

 

Jesteś uznanym ilustratorem i tatuażystą. Praca ze sztukami wizualnymi na pewno daje ci inny poziom wrażliwości - odbija się to na tym, jak postrzegasz muzykę?

Zdecydowanie tak. Wszystko sprowadza się do własnej ekspresji - w ten czy w inny sposób. Sztuki wizualne i muzyka inspirują się nawzajem. Odczuwam to zwłaszcza przy pisaniu tekstów - oglądanie okładek płyt często podsuwa nowe pomysły. W drugą stronę też to działa - wiele z moich graficznych prac odwołuje się do muzyki innych artystów, zresztą tyczy się to także sposobu komponowania. Arve [Isdal - gitarzysta] jest świetnym muzykiem - doskonale gra, produkuje i komponuje - ale rzadko opowiada o innych zespołach, ja za to ciągle zagaduję: Hej, słyszałeś to? Arve w pewien sposób jest inspiracją dla samego siebie i poniekąd jest dla mnie zagadką - nie kupuje albumów, nie uzewnętrznia się z tym, czego słucha. Ja mam odwrotnie, nie chcę trzymać nowych inspiracji dla samego siebie. Często wsiąkam na tygodnie w jednego artystę i zagłębiam całą dyskografię. Arve za to czasem stwierdzi, że posłuchałem starej płyty Pink Floyd, była fajna i to tyle. Trudno mówić o pozostałych, gram z dziwakami [śmiech]. Większość muzyki piszą nasi gitarzyści - Arve i Thomas [Tofthagen] - jeden nie rozmawia o innych artystach, a drugi chyba nie słyszał nic, co zostało nagrane po 1996 roku [śmiech]. Thomas lubi starocie - dasz mu Ozzy'ego, Black Sabbath, Kiss i tyle mu wystarczy. Czuję się przez to trochę inny, sięgam w bardzo różne rejony muzyczne.

Pasuje to do muzyki Audrey Horne - jesteście bardzo oldschoolowi, ale z drugiej strony macie wyraźny, własny styl.

Zawsze tak to widzę. Kiedy ludzie pytają o inspiracje, zazwyczaj mówię, że gdybyśmy byli pięcioma fanami Metalliki, brzmielibyśmy jak Metallica. Wszyscy wyrośliśmy na tej samej muzyce - Kiss i Mötley Crüe - ale każdy odbił w swoją stronę. Arve zakochał się w progresywnych brzmieniach, w Yes i King Crimson. Thomas wsiąkł w The Beatles i Abbę. Ja słucham sporo popu, heavy metalu, country - wszystkiego, co mi się spodoba. To właśnie różnorodność wpływów sprawia, że kiedy zbieramy się razem, musimy je wszystkie ze sobą wymieszać i znaleźć równowagę. Nie jestem dużym fanem takich zespołów jak Jethro Tull czy King Crimson, więc cały proces twórczy opiera się u nas na balansowaniu pomiędzy tym, co poszczególne osoby lubią, a do tego wszyscy jesteśmy uparci [śmiech]. Ale fundamentem Audrey Horne jest klasyczny hard rock i to się nie zmieni.

 

Gdybym miał w zespole tak zdolnego grafika, to chciałbym, żeby robił każdą okładkę. W waszym wypadku jest inaczej, co dziwi zwłaszcza w obliczu twojej fenomenalnej okładki do "Devil's Bell".

Chłopaki zawsze namawiają, żebym sam tworzył okładki, ale mamy różne gusta nie tylko w muzyce, ale też w kwestiach wizualnych. Nie zawsze się ze sobą zgadzamy. Kiedy komponujemy muzykę, musimy iść na wiele kompromisów, każdy chce dodać coś od siebie. Jeżeli chodzi o grafikę, zazwyczaj to, co przygotowuję nie podoba reszcie, na pytanie o to, co powinienem zmienić słyszę: Zrób coś innego. Okładka, jaką stworzyłem do "Pure Heavy" nie podobała się chłopakom, stwierdzili, że nie pasuje do nas jako do zespołu. Sam byłem zachwycony tą pracą i nie wiedziałem, co zrobić. W końcu zadzwoniłem do innego grafika i zapytałem, czy zająłby się tym i tak powstała ta z samochodem, którą wszyscy przyklepali. Reszta zespołu nie zawsze lubi moje prace, ale jest to zrozumiałe - każdy ma w końcu własny gust. Wykonałem natomiast sporo grafik, z których korzystamy przy merchu. Często też "nadzorowałem" okładki, które tworzyli inni artyści. Tak było chociażby przy "Blackout" - chciałem fotografię, miałem w głowie ten koncept od dawna. Przypomniały mi się okładki "Animal Magnetism" i "Love Drive" Scorpions - dobre zdjęcia, z dziwnym, niepokojącym twistem. Zatrudniłem znajomego fotografa, opisałem mój pomysł, a później przejął temat i doprowadził do końca. Lubię stałe motywy przewodnie na okładkach, jak u Iron Maiden czy Dio, ale każdy album Audrey Horne brzmi inaczej, więc cieszę się, że diametralnie zmieniamy też style graficzne.

W jednym z wywiadów Arve stwierdził, że najlepszy dzień w historii Audrey Horne to ten, w którym graliście przed AC/DC. Który dzień był najlepszy twoim zdaniem?

Gramy razem od ponad dwudziestu lat, mamy tyle wspaniałych wspomnień... Dla mnie najlepsze momenty nie są związane z koncertami, ale z atmosferą na trasie. Sporo się kłócimy, kiedy komponujemy muzykę, przy układaniu setlisty czy ustalając tytuł albumu, ale gdy jedziemy w trasę, to jesteśmy niesamowicie bliskimi przyjaciółmi. Prawie nigdy się nie sprzeczamy na trasie. Jakbyśmy mieli wspólną misję. To są najlepsze dni, najbardziej czujemy wtedy naszą przyjaźń. A koncert z AC/DC? Wspaniały dzień, wielka publiczność, ale wielokrotnie zdarzało nam się grać dla dużej publiki, zwłaszcza na festiwalach.

 

To chyba najlepsza możliwa odpowiedź, widać, że jesteś szczęśliwy.

Tak jest i dlatego jesteśmy ze sobą od tylu lat. Chociaż chłopaki często następują mi na odcisk, to kocham ich jak nikogo. To zresztą normalne, wszyscy mają jakieś denerwujące cechy charakterów, ale w życiu nie zamieniłbym kolegów z zespołu na nikogo innego. Nigdy nie byliśmy zmuszeni do robienia tego, co robimy. Nie mamy wielkiego managementu i nie działamy w ramach wielkiego systemu, który dociskałby nas i zmuszał do zarabiania. Gdybyśmy chcieli zakończyć działalność, nikt nie próbowałby nas powstrzymać, ale myślę, że to powód, dla którego tak się zżyliśmy- kariera Audrey Horne to nasz wybór, niczego nie robimy pod przymusem. Zdarzają się kapele, których muzycy nawet nie podróżują razem - w takich wypadkach jedyną motywacją zawsze jest pieniądz, nie zostało nic, co podsyca ten pierwotny ogień. Rozumiem to w przypadku kapel, które zarabiają miliony i bez muzyki musiałyby normalnie pracować, ale myślę, że na przykład The Rolling Stones nie robi tego dla pieniędzy - mają w sobie prawdziwą pasję.

 

Arve ma wiele zobowiązań w innych zespołach, zwłaszcza po tak ciepło przyjętym ostatnim albumie Enslaved. To odbija się na Audrey Horne?

Tak, to zawsze była ważna kwestia, ale nie jest to też wielki problem. Arve ma obecnie Enslaved, gra z Abbathem, ma swój własny projekt Drott i gra w norweskim zespole popowym. Pewnie ma jeszcze kilka innych zobowiązań, o których nie pamiętam. Mamy to szczęście, że nasz agent i agent Enslaved od zawsze blisko ze sobą pracują. Gdybyśmy chcieli zrobić trasę i dali im znać, że myślimy na przykład o maju, to w takim przypadku robimy Audrey Horne w kwietniu. Zawsze zgrywamy to ze sobą tak, żeby nie było zgrzytów. Przez te late zdarzały się sytuacje, że musieliśmy odmawiać, bo Arve był gdzieś z Enslaved, ale skoro niczego nie robimy pod przymusem, to nie ma też presji. Kiedyś myśleliśmy o graniu z zastępstwem, ale stwierdziliśmy w końcu, że jeżeli nie możemy być w stu procentach Audrey Horne, to lepiej odpuścić. Raz zdarzyła się trasa - zaraz przed pandemią - kiedy Espen [Lien - basista] nie mógł pojechać. Mieliśmy dopięty wyjazd, ale coś mu wypadło. Nie chcieliśmy odwoływać trasy, więc zaprosiliśmy innego basistę, który go zastąpił. To normalne, każdy zespół gra czasami z zastępstwem. Musieliśmy iść na lekkie kompromisy, ale z dobrym planowaniem wszystko jest możliwe.

Album "No hay banda" zdobył norweską nagrodę Grammy w kategorii Najlepszy Zespół Metalowy. To świetny materiał, ale byłem zaskoczony - w tamtych latach, w okolicy 2005 rok,u najpopularniejsze były zespoły ekstremalne i metalcore'owe. Doceniono was właśnie dlatego, że przełamywaliście trendy?

Możliwe. Kiedy zaczynaliśmy, prawie każdy z nas grał równolegle w jakimś ekstremalnym zespole, chyba tylko ja i Thomas nie wywodziliśmy się z tej sceny. Mam bardziej noise/post-rockowe zaplecze, a Thomas wychował się na klasycznym rocku. Niektórzy z nas wypracowali sobie pozycję w podziemiu i na pewno pomogło to dotrzeć dalej. Pewnie bez tego niewiele osób zauważyłoby nas na początku kariery. Staliśmy się pewnego rodzaju ciekawostką. Większość festiwali, na których graliśmy to były imprezy skupione na ekstremalnym metalu. Przygotowywano całe bloki parunastu ciężkich kapel i byliśmy też my w samym środku, ale zawsze byliśmy dobrze przyjmowani. Myślę, że na tego typu festiwalach przydaje się czasami zespół, który przełamuje ciągnącą się godzinami ścianę dźwięku. Byliśmy jak powiew świeżego powietrza. Do dziś kiedy trafiamy na ekstremalne festiwale, często słyszymy, że zobaczenie nas na żywo było dobrą zabawą. Myślę, że to określenie rzadko pada na tego typu imprezach - oglądając Deicide, powiesz, że było intensywnie, ciężko, brutalnie, ale nie użyjesz słowa zabawa. W pewien sposób dało nam to punkt przewagi. Na początku byliśmy ciekawostką i trochę się obawialiśmy - nie chcieliśmy zawsze grać na takich imprezach, czuliśmy, że tam nie pasujemy. Chcieliśmy grać na imprezach z większą ilością zespołów podobnych do nas, ale z czasem zauważyliśmy, że występy na wydarzeniach pokroju Brutal Assault są dla nas dobre, bo się wyróżniamy.

 

Jako osoba wychowana na ekstremalnym metalu nie mogę się doczekać waszego koncertu w Polsce, bo po prostu wiem, że będę się dobrze bawił.

Też nie możemy się doczekać, nie graliśmy w Polsce milion lat. Mieliśmy zagrać w waszym kraju na trasie z Danko Jones, ale koncerty zostały odwołane, wydaje mi się, że z powodu słabej sprzedaży. Nie było nas w kraju nad Wisłą od dawna, ostatnio graliśmy na samym początku kariery. Myślę, że jakoś w okolicach 2008 roku.

 

Czy to było podczas słynnej trasy z Enslaved, kiedy musiałeś rzucić palenie?

Tak, dokładnie. Odpowiada za to ówczesny perkusista Enslaved. Podczas tej trasy zachorowałem na zapalenie płuc i było bardzo źle, ale naciskałem, żeby grać każdy koncert. Koszmarnie kaszlałem, wręcz do etapu, w którym zaczynałem wymiotować. Poszedłem do lekarza i dostałem nakaz zrobienia przerwy. To była końcówka dwumiesięcznej trasy. Powiedziałem reszcie o zaleceniach lekarza, ale ustaliliśmy, że zagram jeszcze jeden koncert i przerwiemy trasę. Tamtej nocy mój głos padł, w połowie setu zniknął zupełnie. Odwołaliśmy parę koncertów, a kiedy ozdrowiałem, dograliśmy parę ostatnich sztuk. Nawet kiedy byłem tak bardzo chory, wciąż paliłem papierosy przed autobusem. Podczas któregoś z wyjść na fajkę zaczepił mnie perkusista Enslaved, zadając proste pytanie: Stary, wiesz, jak bardzo jesteś głupi? Odparłem, że wiem, że nie powinienem palić i usłyszałem wykład o tym, że stojąc tu i paląc, zachowuję się tak, jakbym błagał o to, żeby nie być już więcej wokalistą. Uderzyło mnie to, po powrocie z trasy podjąłem decyzję o rzuceniu palenia. Poczułem się wówczas strasznie źle, uświadomiłem sobie, że bylem na trasie, robiłem, co kocham i jednocześnie sam dokładałem starań, żeby to zniszczyć.

Bergen postrzegane jest jako smutne miasto, w którym non stop pada. Ile jest prawdy w tym stereotypie? Zaskoczyło mnie to, zwłaszcza w obliczu twojego optymizmu.

Ten stereotyp jest prawdziwy w pięćdziesięciu procentach. Bergen nie jest smutnym miastem, czuję się tam bardzo radośnie - ludzie są mili i otwarci. Ale faktyczne, leje non stop. Lipiec w tym roku był okej, ale cały czerwiec padało. Bergen co rusz bije światowy rekord, jeżeli chodzi o ilość dni z rzędu z opadami. Parę lat temu prawie pobiliśmy rekord, padało przez sto dwa dni, a rekord wynosił sto cztery. Całe miasto się wkurzyło, byliśmy tak blisko rekordu, po sto dwóch dniach wytrzymalibyśmy kolejne trzy [śmiech]. Ale sama miejscowość jest piękna, zwłaszcza pod kątem architektury. Nasze lokalne władze są bardzo rygorystyczne pod tym względem - budowa czegoś nowego wymaga wielu pozwoleń, większość miasta jest budowana według pewnego klucza. Sam mieszkam w budynku z 1889 roku i kiedy chciałem wymienić okno, nie mogłem wybrać dowolnego, musiało wyglądać identyczne jak to, które było tam pierwotnie. Architektura Bergen jest piękna, świetnie zachowana, a do tego jest to mała miejscowość, liczy niecałe trzysta tysięcy mieszkańców, przy czym ma bardzo mocną scenę muzyczną. Wielu artystów pochodzących z naszej miejscowości robi naprawdę imponujące kariery - zarówno w Norwegii, jak i międzynarodowe. Najpiękniejsze jest to, że przez nieduży rozmiar Bergen, stanowimy jedną społeczność - gram w zespole hardrockowym, a moi koledzy graj jazz, hip-hop, pop, black metal i inne rzeczy. Widzę kontrast w porównaniu z Oslo, które jest dużym miastem, a każda scena podzielona jest na obozy - metalowy, punkowy, popowy i tak dalej. W naszym malutkim Bergen jest inny rodzaj interakcji, przez co nasze inspiracje przeplatają się nawzajem. Smutne jest tylko to, że ostatnio straciliśmy nieco tej "mniejszej sceny" - młodzi artyści chcą grać tylko duże festiwale i promować się przez media społecznościowe. Do tego przez pandemię kilka klubów zbankrutowało. Bergen straciło nieco z muzycznego uroku, ale zaczynają się pojawiać nowe miejsca. Mam nadzieję, że z czasem uda się odbudować w pełni ducha sprzed lat. Kocham moje miasto, nawet mimo deszczu [śmiech].

 

Byłem tam jako dziecko z rodzicami, ale niestety niewiele pamiętam.

To powinieneś wrócić. Na początku sierpnia mamy tutaj festiwal Beyond The Gates - nie jest to duża impreza, ale ma niepowtarzalną atmosferę, gra na niej wielu ważnych artystów. Poza tym festiwal nie jest skupiony wyłącznie na muzyce, organizowane są na przykład wycieczki z przewodnikiem po scenie Bergen - możesz zobaczyć, gdzie nagrywał Immortal, gdzie próby miał Enslaved i tak dalej.

 

Audrey Horne wystąpi 8 grudnia w warszawskiej Hydrozagadce9 grudnia w gdańskim Drizzly Grizzly.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce