Scena z testem broni atomowej - zapisanym w historii pod kryptonimem Trinity - niewątpliwie zapiera dech w piersiach i pozostanie w pamięci publiczności najdłużej chociażby z tego względu, że została zrealizowana bez użycia komputerowych efektów specjalnych. Christopher Nolan wyszedł ze słusznego założenia, że nawet najlepiej wykonane CGI będzie wyglądać zbyt bezpiecznie, a że to jedyny wybuch, jaki rozgrywa się przed obiektywami, włożył w dopracowanie go pod każdym możliwym względem sto procent energii.
Oczywiście nie dokonał faktycznej eksplozji nuklearnej na pustyni w Nowym Meksyku, zastosował jeden z najstarszych filmowych trików - w Hollywood spopularyzowany przez "Obywatela Kane'a" - wymuszoną perspektywę. Mieszanka benzyny z propanem posłużyła do wysadzenia w powietrze miniatur, a proszku aluminiowego z magnezem do wywołania charakterystycznego, oślepiającego blasku i to właśnie on, a nie kłęby dymu i płomienie, dźwiga dramaturgię sceny. W zgodzie z prawami fizyki, światło dociera do obserwatora szybciej niż dźwięk, więc cały ten spektakl musimy oglądać w niekomfortowej ciszy, której obojętność kontrastuje z dewastującą potęgą odbieraną przez zmysł wzroku. W Japonii siła tego zabiegu jest doskonale znana - dość wspomnieć słynną, "niemą" eksplozję z "Akiry" - tutaj zwielokrotnia ją świadomość, że nie patrzymy na wydarzenie zaczerpnięte z literatury fantastyczno-naukowej, tylko faktyczny początek ery atomu, a w dodatku z perspektywy scenariusza moment krytyczny, w którym opętanie pragnieniem poznania kolejnej tajemnicy świata przemiana się w etyczny kryzys.
Cillian Murphy jest w roli tytułowej fascynująco niejednoznaczny. Nie został spłycony do poziomu geniusza dręczonego moralnym kacem po tym, jak jego wielki wynalazek został wykorzystany do mordowania na masową skalę (Oppenheimer to zresztą archetyp tego rodzaju postaci). Z jednej strony jawi się jako naukowiec skupiony na teoriach mechaniki kwantowej, poza którymi nie widzi świata; z drugiej prowadzi bujne życie towarzyskie i erotyczne. Z jednej w trakcie prac nad Projektem Manhattan pewną ręką kieruje zespołem indywidualistów; z drugiej bywa do tego stopnia uległy, że podaje rękę oczerniającemu go dawnemu koledze. Potrafi być nawet tymi dwiema skrajnościami jednocześnie, na przykład w scenie, kiedy wyrzuty dopadają go po raz pierwszy (obrazowane jako rażący w oczy atomowy rozbłysk) - gratuluje współpracownikom pomyślnego bombardowania Nagasaki i Hiroszimy, żartuje, że chciałby ukończyć projekt szybciej, by tego samego zdążyli zaznać naziści, ale Nolan wyodrębnia jego głos z tła akustycznego, wycisza wiwaty i koncentruje się na zeszklonych oczach kogoś, kto zbiera się na nadludzki wysiłek, by utrzymać dobrą minę do złej gry.
Dyskomfort szybko zaczyna udzielać się po drugiej stronie ekranu i narasta w scenach "przesłuchania" Oppenheimera, gdzie w podły i nieuczciwy sposób zostaje zbesztany, przedstawiony jako zdrajca i osoba niegodna zaufania. Niekiedy aż chciałoby się wstać z miejsca i krzyknąć: Dajcie mu już spokój, ale po którymś z wielu ciosów przyjętych bez podniesionej gardy wyłania się obraz nie ofiary, tylko pokutnika. Większe niż życie role odegrali także Robert Downey Jr. i Emily Blunt - każdy ich grymas, każdy gest, każde wypowiedziane zdanie nie pozwalają drgnąć w fotelu z obawy, by nie zakłócić przypadkowym hałasem mistrzowskiej lekcji aktorskiej gry. Robi to tym większe wrażenie, że grają w opozycji do najsłabszego elementu filmu - zapożyczonego z encyklopedii scenariusza.
W budowaniu napięcia, przyspieszaniu bicia serca publiczności, wynoszeniu patosu na ostatni możliwy poziom przed przekroczeniem granicy kiczu Nolan nie ma sobie równych, ale po raz kolejny pokazał również, że musi zmagać się sam ze sobą, by to wszystko osiągnąć, bo własnoręcznie sporządzony tekst, na jakim bazował niemal w całości składa się z następujących po sobie suchych faktów. Niektóre są bardziej obiektywne (wyróżnione czernią i bielą), inne subiektywne (sceny w kolorze), ale trudno nie odnieść wrażenia, że scenariusz powstał na bazie licealnego wypracowania o Oppenheimerze, dla urozmaicenia pociętego i ułożonego w niechronologicznej kolejności, minimalnie wzmocnionego ujęciem stanów emocjonalnych głównego bohatera w kilku surrealistycznych momentach - lepszych, na przykład gdy rozmazane otoczenie zaczyna drżeć, i gorszych, na przykład podczas niepotrzebnej sceny wyimaginowanego seksu w trakcie przesłuchania.
Doskonale dobrana obsada - ewidentnie świadoma rangi dzieła, w jakim bierze udział- uszlachetniła proste powiązania punktów kulminacyjnych. W aż nazbyt wiernie odtworzoną biografię włożyła emocje, które potrafią przekroczyć granicę ekranu i dosięgnąć publiczność, a biegłość Nolana w kwestiach formalnych gwarantuje, że jak już zostaniemy jedną ręką chwyceni za gardło, a drugą za serce, to szybko się z tego uścisku nie wyzwolimy. Może to imponować tym bardziej, że większość filmu to po prostu "gadające głowy", wysokobudżetowy teatr, ale zrealizowany tak, że kiedy pojawiają się napisy końcowe, trudno podnieść się z siedzenia nie tylko ze względu na trzygodzinny metraż, ale przede wszystkim z powodu ciężaru przygniatającej treści.
Oppenheimer
USA/Wielka Brytania, 2023
Universal Pictures
Reżyseria: Christopher Nolan
Obsada: Cillian Murphy, Robert Downey Jr., Emily Blunt