Obraz artykułu Imperium światła. Ckliwy aktywizm podszyty miłością do kin, jakich już nie ma

Imperium światła. Ckliwy aktywizm podszyty miłością do kin, jakich już nie ma

40%

"Babylon", "Mank", "Pewnego razu... w Hollywood" - sentymentalnych hołdów złożonych dawnemu, nieistniejącemu już kinu z roku na rok przybywa, ale Sama Mendesa nie motywowało przypominanie o dawnych trendach, zjawiskach i zapomnianych gwiazdach. Skorzystał z tej magicznej otoczki, by opowiedzieć uniwersalną, ale także banalną historię o uczuciach.

Stałym elementem wszystkich filmów tego rodzaju jest obdzieranie wyidealizowanego wizerunku kina z jego czaru. Narkotyki i inne używki, seks w każdej możliwej konfiguracji, wielkie przyjęcia, wyzysk, zdrady, zbrodnie - wszystkie bez wątpienia podkoloryzowane, by z większa siłą przykuwać uwagę publiczności, ale ich podstawową funkcją jest przypominanie o tym, że w Fabryce Snów zawsze pracowali ludzie z krwi i kości.

 

Tytułowe Imperium Światła nie leży jednak w granicach stanu Kalifornia ani nawet w Stanach Zjednoczonych, znajduje się na wschodnim wybrzeżu Anglii, dokąd blask dociera światłem odbitym i rozproszonym. Są więc tutaj zdrady i niespełnione ambicje, ale przedstawione w mikroskali. Nie obnażają prawdziwych realiów światowego fenomenu, pokazują bolączki jednostek.

Kina nie należy w tym wydaniu traktować jako metonimii, za którą ukrywałby się cały przemysł filmowy. To dosłownie jeden budynek, gdzie rozgrywa się większość wydarzeń, a zarazem "bohater", do jakiego każdy, kto pamięta czasy sprzed multipleksów będzie odczuwał bolesną nostalgię. Bolesną, bo jeżeli zatęsknimy na kasetami wideo, za walkmanami albo za Gameboyem, przy zadaniu sobie niewielkiego trudu, nadal możemy do nich dotrzeć, ale tamtych pięknie zdobionych obiektów, wyposażonych w czerwone kurtyny, galerie, wyodrębnione bileterie i przede wszystkim dusze, po prostu już nie ma. W odzwierciedlenie powabu Empire Cinema - mimo że już w 1980 roku, w którym osadzono wydarzenia podupadającego - włożono jednak tak wiele emocji, że przewrotnie podziwianie ścian i schodów może wywołać ich więcej niż leżący u podstaw scenariusza romans.

 

Hilary (Olivia Colman) i mniej więcej o dwa razy młodszy Stephen (Micheal Ward) to para na wskroś nijaka, odrysowana od kalki. Żadne z nich nie jest w stanie zainteresować osobowością, nie potrafią tego zrobić również na poziomie relacji, więc Mendes skompilował bolączki współczesnego świata i obdarzył ich nimi po równo. Z jednej strony poznajemy z pozoru promiennego dwudziestoparolatka zafascynowanego wówczas popularnym na Wyspach two-tonem; syna emigrantki, który na co dzień mierzy się jednak z rasizmem. Jak unaocznić rasizm w Wielkiej Brytanii? Oczywiście przy użyciu skinheadów i wiekowych konserwatystów wzbudzających odrazę łapczywym pożeraniem niezdrowego jedzenia. Równie sztampowe okazują się próby sprzeciwienia się społecznym podziałom, bo jak może w nas rezonować przemowa zwieńczona słowami: Biali czy czarni, nie ma znaczenia, to bardzo ważna rzecz?

Z drugiej strony poznajemy kobietę po przejściach, borykająca się z zaburzeniem afektywnym dwubiegunowym w niemal przerysowanej wersji, słuchającej truizmów o istotności zdrowia psychicznego, próbującej wyartykułować sprzeciw wobec patriarchatu, który jest sprowadzony do wyżywania się na zamku z piasku i wykrzyczenia prawdy o wcześniejszym romansie z przełożonym. Żadna z tych papierowych postaci i żaden z problemów, z jakimi się mierzą nie uderzają autentycznością czy powagą. Mendes wydaje się raczej odhaczać kolejne punkty na liście tematów, których podjęcie zwiększa szanse na wygranie kilku festiwalowych nagród, ale jest przy tym do tego stopnia nieporadny i przewidywalny, że kiedy w końcówce dorzuca Normana (Toby'ego Jonesa) przysiadającego na schodach, marszczącego czoło, zaciągającego się papierosem i z ciężkim sercem wspominającego o synu, którego nie widział od lat, miarka się przebiera i cała ta grubymi nićmi szyta płachta na empatię publiczności zostaje rozerwana rogiem irytacji.

 

Otoczka "Imperium światła" i subtelnie uchwycona miłość do kin, jakich już pewnie nigdy nie zobaczymy potrafią oczarować, ale treść nie jest w stanie dorównać kontekstowi. Sam Mendes podjął próbę ubrania łzawego, wtórnego romansidła w społecznie zaangażowany obraz i chociaż można zrozumieć kierujący nim impuls (w tak niespokojnych czasach trudno pohamować potrzebę wyrażenia sprzeciwu), okazało się, że niewiele ma w tym temacie do powiedzenia, a ckliwym i nieporadnym aktywizmem może wyrządzić więcej szkody niż pożytku, spłycając do poziomu banału treści, które faktycznie warto poddawać refleksjom.


Imperium światła

Tytuł oryginalny: Empire of Light

Wielka Brytania/USA, 2022

Neal Street Productions

Reżyseria: Sam Mendes

Obsada: Olivia Colman, Micheal Ward, Colin Firth



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce