Nie ma mowy, żeby kanapowi "koneserzy" docenili ten film. Prosta rozrywka stała się dla nich łatwym celem do ataków - zamiast dać się ponieść z założenia niewymagającemu obrazowi, na jego pozbawionej argumentów krytyce budują własne ego, ale nikt z ręką na sercu nie może powiedzieć, że "Na krawędzi", "Specjalista" albo "Tunel" i wiele innych hitów z dorobku Stallone'a były ambitniejszymi przedsięwzięciami od "Samarytanina". Może dzisiaj zwyciężają dzięki potędze nostalgii, ale za dwadzieścia-trzydzieści lat różnica pomiędzy nimi ulegnie zatarciu i niewykluczone, że wówczas na siedemdziesięciosześcioletniego zasłużonego aktora w roli zgorzkniałego superbohatera będzie się spoglądać z większą przychylnością.
O tym, że Sylvester Stallone jest żywą legendą kina gatunkowego nikogo przekonywać nie trzeba. Rocky Balboa i John Rambo na zawsze zagnieździli się w historii popkultury, a są przecież jeszcze "Cobra", "Tango i Cash", "Człowiek-demolka" i mnóstwo innych. Jak w przypadku wielu innych gwiazd kina z końcówki XX wieku, także dla niego nowe stulecie nie było jednak łaskawe. Ze zjadliwym skutkiem przywrócił do życia dawnych herosów w filmach z 2006 i 2008 roku, stworzył nową, hołdującą swojej młodości serię ("Niezniszczalni"), ale na ogół sprawiał wrażenie zmęczonego, wciąż grającego tylko siłą rozpędu i konieczności opłacenia rachunków. "Samarytanin" może nie przywróci mu dawnego blasku, ale obraz znanego z "Operacji Overlord" (solidnego horroru akcji) Juliusa Avery'ego znajduje się o poziom wyżej ponad bezdusznymi gniotami, w jakich występują dzisiaj John Cusack, Danny Glover, Michael Madsen czy Steven Seagal. To wciąż niskobudżetowy akcyjniak, ale z rodzaju tych tworzonych z zapałem i pasją, a Stallone jest jego największym atutem.
Jeżeli pominąć element nadnaturalny, fundament scenariusza okazuje się do bólu wtórny - młody chłopak wpada w złe towarzystwo, więc emerytowany specjalista od rozwiązywania kłopotów postanawia raz jeszcze zakasać rękawy i udzielić pomocy, ale pierwsza, niepozorna bójka uliczna wprawia w ruch śnieżną kulę, która z każdą kolejną sceną staje się coraz trudniejsza do zatrzymania. Ciekawszy jest kontekst - starzejący się superbohater w wielkim, sprawiającym wrażenie zastygniętego w połowie drogi do upadku mieście stopniowo opuszcza pustelnię i zaprzyjaźnia się z dzieciakiem, którego świata do końca nie rozumie (jak Sean Connery i Rob Brown w "Szukając siebie" Gusa Van Santa).
O ile ich relacja nosi znamiona pedagogiczne (płyciutkie, ale jednak), o tyle wszystko, co dotyczy czarnych charakterów jest w zdrowym stopniu przerysowane. Nie można doszukiwać się w tym pastiszu na miarę "Kick-Ass", ale Pilou Asbæk wystylizowany na współczesną wersję lidera wampirów ze "Straconych chłopców" (z tatuażem na twarzy, zamiast gotyckiego płaszcza), jego kryjówka w opuszczonym magazynie i identyczne samochody, jakimi poruszają się członkowie gangu wyzwalają niezliczone, trudne do sprecyzowania skojarzenia z filmami akcji z lat 80. i 90. czy z grami wideo i komiksami z tego okresu. Niezaprzeczalnie "Samarytanin" musi być postrzegany w kategorii kiczu, ale sam się w niej sytuuje i wykorzystuje jej atuty w bardzo sprawny sposób.
Avery mógłby z łatwością skąpać całą tę historię w intensywnych barwach, z jakimi kojarzą się dzisiaj lata 80., choć faktycznie wcale tak nie wyglądały (retro-produkcje pokroju "Turbo Kid" czy "Kung Fury" podnoszą do ekstremum znacznie subtelniejszą modę). Zdecydował się jednak na mocniejszy kontrast - sparowanie klisz i schematów z ponurą wizją rodem z DC Extended Universe. Faworyzuje przy tym niektóre kolory do nienaturalnych proporcji - uliczne światła rzadko wyglądają piękniej, a płomienie są tak żywe, że samemu chciałoby się rozpalić ognisko. Mimo skromnego budżetu, próbuje wycisnąć jak najwięcej zapadających w pamięć kadrów, czy to za sprawą przypominającego animację rotoskopową filtra w retrospekcyjnym wstępie, czy łącząc nieźle zrealizowane efekty komputerowe (może poza tymi z samej końcówki, gdzie chyba już zabrakło funduszy) z praktycznymi. Świetnie sprawdził się także w zadaniu najtrudniejszym - sprawił, że osiemdziesięciolatek walczy z wiarygodnością i werwą. Oczywiście kiedy główny bohater staje do starcia z kapturem na głowie, nie ma pod nim Stallone'a, ale sprawny montaż pozwala iluzji na zmaterializowanie się.
Trzydzieści lat temu "Samarytanin" byłby ukrytym skarbem każdej wypożyczalni kaset wideo. Prosta, ale nie obrażająca inteligencji widzów fabuła z ciekawym zwrotem akcji w finale; historia przemiany, przyjaźni i odnajdywania w sobie empatii; czerstwe one-linery pokroju: Have a blast, kiedy wręcza się przeciwnikowi granat; przyzwoicie zrealizowane sceny akcji - to, co w filmach klasy B powinno działać, działa tutaj bez zarzutów i jeżeli niczego ponadto nie będziecie oczekiwać, czeka was sto minut solidnej rozrywki.
Samarytanin
Tytuł oryginalny: Samaritan
USA, 2022
Netflix
Reżyseria: Julius Avery
Obsada: Sylvester Stallone, Javon Walton, Pilou Asbæk