Senne wizje, duchy przybywające z ostrzeżeniami, podsuwające wskazówki, które w finale układają się w spójną całość, chrześcijańska symbolika i szukanie pomocy u Boga czy młodzi, niewinni ludzie zmuszeni do konfrontacji z bezwzględnym złem - te motywy często powracają w literaturze zarówno ojca, jak i syna, stanowią fundament "Czarnego telefonu", ale chociaż wysłużone i ograne na niezliczone sposoby, w odpowiednich dłoniach nadal się sprawdzają. Trudno było jednak stwierdzić, czy kimś takim jest Scott Derrickson.
Chociaż dzisiaj znany jest przede wszystkim z pierwszej części "Doktora Strange'a", zanim dołączył do rodziny Marvela, parał się przede wszystkim horrorem - niemal zawsze z prawie dobrym rezultatem. Nie brakowało mu pomysłów, nie brakowało autorskiej wizji, ale nigdy nie potrafił postawić kropki nad i. Zaczynał od piątej części "Hellraisera" ("Wrót piekieł"), gdzie sadystyczni cenobici znaleźli się na drugim planie, a w centrum usytuowano detektywistyczne śledztwo. Pomysł nietypowy, wykonanie pozostawiało wiele do życzenia. Później były między innymi popularne, choć do bólu wtórne "Egzorcyzmy Emily Rose", dalej przebłysk świetności w "Sinister" i schematyczne, zachowawcze "Zbaw nas ode złego". Derrickson jawił się jako reżyser niewykorzystanych szans, ale tej ostatniej nie zmarnował.
W opowiadaniu, na podstawie którego powstał film morderca dzieci - nazywany przez lokalną społeczność Wyłapywaczem - opisany został jako klaun z nadwagą w typie Johna Wayne'a Gacey'ego, seryjnego mordercy, który wabił ofiary pokazem magicznych sztuczek i nakłaniał tym samym do dobrowolnego zakładania kajdanek. Derrickson nie chciał iść w tym kierunku ze względu na zbyt oczywiste podobieństwa do Pennywise'a, ale mimo starań, początkowe rozdziały "Tego" będą pierwszym skojarzeniem, jakie pojawi się w trakcie seansu. Niczego to jednak filmowi nie ujmuje, bo mierzenie w oryginalność za wszelką cenę nie jest jedynym sposobem, by nakręcić coś interesującego. W tym przypadku sprawdziło się sięgnięcie po schematy bez popadania w banał, przygotowanie historii dalekiej od współczesnego nurtu horrorów arthouse'owych, ale znajdującej się w podobnej odległości od zarobkowych produkcji grozy pokroju "Bunkra strachu", "Guwernantki" czy nawet ostatniej części "Obecności".
Najważniejsze w tego rodzaju obrazach jest odnalezienie równowagi pomiędzy przerażającym czarnym charakterem a jednoczesnym wzbudzaniem zafascynowania jego motywacjami czy aparycją. Ethan Hawke wywiązał się z tego zadania po mistrzowsku - nie sposób z jego postacią sympatyzować, ale równie trudno oderwać od niej wzrok. Trudno sobie wyobrazić sequel "Czarnego telefonu" po tak jednoznacznym finale, ale Wyłapywacz to jeden z tych hipnotyzujących, zamaskowanych złoczyńców, którzy mogliby zając miejsce w horrorowym panteonie obok Michaela Myersa, Jasona Voorheesa i Freddy'ego Kruegera.
Interesujący antagonista to trzy czwarte sukcesu, ale także o niebo łatwiejsza do wykreowania postać od nietrącego banałem protagonisty, na życiu którego publiczności naprawdę mogłoby zależeć. Rodzinę Shawów da się do tej nielicznej grupy zaliczyć - są ze sobą blisko, kochają się, ale stawiają również czoła codziennym problemom. Ojciec (Jeremy Davies) z jednej strony stosuje przemoc jako metodę wychowawczą, czego nigdy i w żaden sposób nie można usprawiedliwić, z drugiej stopniowo dowiadujemy się, co pchnęło go do sięgnięcia po tak drastyczne metody. Nie sposób go polubić, ale równie trudno odmówić empatii.
Madeleine McGraw jako troskliwa siostra wydaje się wprost wyciągnięta z filmu familijnego i nie przeszkadza nawet to, że cały wątek jej sennych wizji można by bez szkody dla fabuły wyciąć i zwiększyć dzięki temu realizm; a Mason Thames w roli głównej doskonale pozwala odczuć grozę sytuacji, w jakiej się znalazł. Akurat jego bohater nieco wyłamuje się kingowemu schematowi - mimo że cały nadprzyrodzony świat wydaje się grać w jego drużynie, w finale sam musi stawiać czoła złu. Pomiędzy wierszami wybrzmiewa przesłania o tym, że nie ma co liczyć na modły, trzeba brać sprawy we własne ręce.
Derrickson z zaskakującą sprawnością - jak na jego dotychczasową filmografię - operuje dramaturgią, stopniowo wzmacnia napięcie i nawet tak wtórne, często irytujące techniki, jak jump scare stosuje z wyczuciem oraz fabularnym uzasadnieniem. To nie jest przypadek "Rings", gdzie otworzenie parasolki narobiło tyle hałasu, jakby sam diabeł wył na dnie piekła; to odwzorowywanie przerażenia, jakiemu musi sprostać porwany, trzymany w ciemnej piwnicy nastolatek. Jak zebrać te wszystkie elementy w całość i dorzucić świetnie oddany nastrój końca lat 70. (łącznie z użyciem 8mm taśmy filmowej w niektórych scenach i nawiązaniami do "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną"), w efekcie powstaje coś, co niby widzieliśmy już dziesiątki razy, a jednak pochłaniające w większym stopniu niż nie jedna próba wynalezienia koła (tortur) na nowo.
Czarny telefon
Tytuł oryginalny: The Black Phone
USA, 2022
Blumhouse Productions
Reżyseria: Scott Derrickson
Obsada: Ethan Hawke, Mason Thames, Madeleine McGraw