Obraz artykułu Moonfall. Emmerich przybija piątkę foliarzom i Muskowi

Moonfall. Emmerich przybija piątkę foliarzom i Muskowi

43%

Film niezależny kojarzy się z niskim budżetem i kameralną otoczką, ale u Emmericha nic nigdy nie jest skromne, więc niezależny film jego autorstwa musiał okazać się jednym z najdroższych w historii kina. Nawet za sto pięćdziesiąt milionów dolarów nie można jednak kupić jakości, a Niemiecki reżyser nie pokusił się o nic więcej ponad odtworzenie schematów z własnych przebojów sprzed lat.

W latach 90. Emmerich był na szczycie świata. "Uniwersalny żołnierz", "Gwiezdne wrota", "Dzień niepodległości" i "Godzilla" podbijały kina na każdym kontynencie. Nikt inny nie miał tak dobrej ręki do popcornowego science-fiction, ale nawet najlepsze passa musi dobiec końca i chociaż niektóre z późniejszych filmów wybroniły się finansowo (zwłaszcza "Pojutrze" i "2012"), doskwierały im zachowawczość oraz brak świeżych pomysłów. Mimo wyraźnie podejmowanych prób zmiany kierunku, "Moonfall" cierpi na te same dolegliwości.

 

Pochwała należy się ekipie odpowiedzialnej za montaż zwiastunów - pozwoliła uwierzyć, że tym razem będzie inaczej. Może nie zanosiło się na rewolucję, ale przynajmniej na powrót do emocjonującej narracji w skostniałej formie niegdyś bijącego rekordy popularności, wizualnie zapierającego dech w piersiach filmu katastroficznego. Przez początkowe czterdzieści pięć minut jesteśmy wiedzeni przez dobrze oznakowaną ścieżkę - odbijający się na całej rodzinie upadek niegdysiejszego bohatera; trudne relacje z dzieckiem, których uporządkowanie będzie równie istotnym elementem fabularnym, co ocalenie świata; wyśmiewany nerd głoszący kontrowersyjne teorie, które ostatecznie okazują się prawdziwe... Tak zaprojektowany pierwszy akt widzieliśmy dziesiątki razy, ale pewna doza odtwórczości w stuprocentowo komercyjnym kinie nie jest szkodliwa, o ile tu i ówdzie pojawią się przebłyski autorskich pomysłów. Emmerich ma ich wiele, ale każdy kolejny wywołuje coraz silniejszą potrzebę położenia dłoni na czole w słynnym geście kapitana Pickarda.

Kadr z filmu "Moonfall"

Kiedy prom kosmiczny wyrywa się z sideł fali tsunami, mimo zaledwie dwóch sprawnych silników, wykorzystując grawitację księżyca, da się jeszcze dostrzec w tym kontrolowany absurd o czysto ludycznym zabarwieniu, ale dwie sceny dalej Emmerich przeskakuje rekina tak wysokim łukiem, jakby prawa fizyki przestały obowiązywać. W wywiadach z dumą opowiadał, że po odcięciu od Hollywood zyskał znacznie większą kontrolę nad scenariuszem, co spożytkował na snuciy pop-filozoficzno-fizycznych wywodów. Wygląda to tak, jakby natknął się na Wikipedii na hasła pokroju "sfera Dysona" albo "panspermia", dorzucił do nich postać wybrańca na wzór Neo z "Matrixa" i do tego stopnia zachwycił się własnym pomysłem, że nie szczędzi publiczności rozwlekłej ekspozycji. Desperacko próbuje osadzić swoje pomysły na solidnym fundamencie, ale wystarczy jeden podmuch, by cała konstrukcja legła w gruzach.

 

Najfatalniejszym pomysłem okazało się stworzenie postaci KC Housemana (John Bradley) - samozwańczego doktora przewodzącego gronu wyznawców teorii spiskowych, który wreszcie udowodnia światu swoje racje, a w dodatku może uratować ludzkość i... spędzić wieczność z matką oraz kotem? Postacie samotnych wojowników, którym nikt nie chce wierzyć to stały element filmów o zbliżającym się armagedonie, ale jest kolosalna różnica pomiędzy Randallem Mindym z "Nie patrz w górę" a manipulatorem i oszustem, który z radością wykrzykuje: Kocham Elona! Zwłaszcza w czasach, kiedy nie brakuje osób wierzących w niedorzeczności pokroju płaskiej Ziemi albo czipów w szczepionkach... I w czasach kiedy miliarder unikający płacenia podatków zyskuje sympatię tłumów, bo na szczycie rakiety umieścił samochód i wydaje się cool. Jedyne, co naprawdę udało się Emmerichowi zawrzeć w warstwie przekazu to pokrzepienie foliarstwa - może już lepiej, żeby Księżyc zmiażdżył nas z całym impetem...

Kadr z filmu "Moonfall", samolot.

Jedynym ratunkiem byłoby podniesienie "Moonfall" do rangi spektakularnego widowiska, strawy przynajmniej dla zmysłu wzroku, ale nawet pod tym względem rezultat jest rozczarowujący. Sto pięćdziesiąt milionów dolarów to niby o pięćdziesiąt mniej niż budżet "2012" sprzed trzynastu lat, ale zarazem dwa razy więcej od "Dnia niepodległości" sprzed ponad ćwierci wieku, a obydwa od strony wizualnej wypadają o niebo lepiej. Każda fala, każdy płomień i każdy wybuch wyglądają tutaj tak idealnie i symetrycznie, jakby wstawiano je na komputerze z jednego szablonu o zmienionych proporcjach. Nawet pobazgrany prom kosmiczny, na którym widnieje gniewne fuck the Moon, przypomina bardziej instalacje artystyczną niż wybryk chuliganów. Wydaje się bardzo mało prawdopodobne, żeby koniec świata mógł przybrać tak sterylny wygląd, co z perspektywy widza szybko zaczyna przypominać symulację, a nie realne zagrożenie.

"Moonfall" nie jest najgorszym przykładem najprostszej z możliwych rozrywek, ale nudzi wtórnością, rozczarowuje pochwałą drwienia z nauki i żenuje łagodnymi zakrętami fabularnymi, na których reżyser za każdym razem wpada w grożący dachowaniem poślizg. Wnętrze prawdziwego Księżyca nie jest puste, wnętrze tego filmu zdecydowanie tak.


Moonfall

Stany Zjednoczone, 2022

Centropolis Entertainment

Reżyseria: Roland Emmerich

Obsada: Patrick Wilson, John Bradley, Halle Berry



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce