Ton filmu ustalają dwie sceny z dwoma znakomitymi utworami w tle oraz kontrast pomiędzy nimi. Na samym początku z głośników dobiega "Wayfaring Stranger" 16 Horsepower, którym ojciec próbuje zagłuszyć kipiącą od złośliwości córkę, co ostatecznie kończy się wypadkiem i koniecznością założenia dziewczynce tytanowych protez.
Chwilę później dorosła Alexia (debiutująca Agathe Rousselle) odprawia tandetny - sprowadzony do twerkowania i froteryzmu - taniec wokół wystawowego samochodu w takt "Doing It To Death" The Kills i od razu da się wyczuć, że dawna niesforność wcale z niej nie uleciała, a w czasie, kiedy nie mogliśmy śledzić jej poczynań, rozwijała fetysz przypominający coś pomiędzy słabościami bohaterów i bohaterek "Crash" Davida Cronenberga a miłością do Christine w horrorze Johna Carpentera.
Po tych ośmiu minutach nie można mieć złudzeń co do tego, jak bardzo krętymi i nieprzewidywalnymi ścieżkami poprowadzi nas Ducournau, ale to jedyna niewymagająca ciągłego weryfikowania informacja, z którą przebędziemy tę podróż. Przewodniczką jest tą samą osobą, która będzie nas nieustannie zwodzić, podsuwać tropy i skojarzenia, po których raz będziecie mieć wrażenie, że oglądacie horror, kiedy indziej intymny film o seryjnym mordercy pokroju "Henry - Portret seryjnego mordercy", w jeszcze innych momentach opowieść o dawnym siłaczu z trudem radzącym sobie z utratą dawnego wigoru niczym Rocky Balboa w "Creed" albo o jego trudnej relacji z córką czy nawet wersję soft "Tetsuo" Shin'yi Tsukamoty.
W odstępie zaledwie kilku minut zostajemy zabrani na imprezę, gdzie rodzicielska więź zdaje się na nowo kwitnąć wraz z kolejnymi uśmiechami i wspólnym tańcem do "Light House" Future Islands, a także do zaniedbanego pokoju Alexii, która wije się na podłodze, wydzielając czarną maź z nabrzmiałego brzucha. Na pozór przypomina to antologiczny obraz, w którym ta sama obsada wciela się w wiele odmiennych ról, ale Ducournau nie pozwala, by cieniutka nić łącząca wszystkie wątki została przerwana. Przy tak rozległym chaosie, niemal kompulsywnej żonglerce nastrojami i braku wyraźnego punktu, do jakiego mogłaby zmierzać fabuła, reżyserka ani razu nie potyka się i nie zostaje przerośnięta przez własnego dzieło. Dzięki temu chociaż trudno opowiedzieć, o czym jest ten film, w trakcie seansu nie pojawiają się obawy, że pochłonie nas pretensjonalność abstrakcyjnego bełkotu.
W równym stopniu ciężar spoczął na barkach Rousselle, która chociaż po raz pierwszy stanęła przed kamerą, zagrała tak, jakby jutra miało nie być. Od strony emocjonalnej i fizycznej dała z siebie wszystko, w końcówce pojawiają się wręcz obawy nie o jej postać, a o nią samą. Przechodzi niesamowitą metamorfozę od femme fatale po uciekinierkę wiodącą cudze życie (przypomina Bartosza Bielenię w "Bożym Ciele", również od strony wizualnej), a świat, który ją otacza wydaje się w tych płynnych ujęciach i dużych zbliżeniach (zwłaszcza na ludzkie ciała) tak bardzo realistyczny i brutalny, że prędzej można by zakwestionować wszystko to, co ujrzymy po oderwaniu wzroku od ekranu.
Konstrukcja pełna niedopowiedzeń pozwala na mnożenie interpretacji - to może być film poruszający temat płynności płci, film o toksycznej męskości albo o kruchej męskości mierzonej siłą mięśni, o zatraceniu się w pożądaniu albo o próbach kontrolowania norm pożądania, na jakie w świecie mężczyzn przystaje kobiecie, o jej uprzedmiotawianiu, o postrzeganiu jako maszyny do rodzenia dzieci, o dehumanizacji. Czasami jest boleśnie przyziemny, kiedy indziej ulatuje w kierunku surrealizmu, a przy każdym takim przeskoku reżyserka pozostawia puste pola, które publiczność powinna samodzielnie wypełnić i spersonalizować doznania. Jeżeli będą na tyle odmienne, że usłyszycie od kogoś to wyświechtane oburzenie zawarte w zdaniu: Chyba oglądaliśmy inny film, trzeba będzie przytaknąć, ale mieć też na uwadze, że dokładnie o taki efekt chodziło.
Titane
Belgia/Francja, 2021
Kazak Productions
Reżyseria: Julia Ducournau
Obsada: Agathe Rousselle, Vincent Lindon, Garance Marillier