Lana Wachowska podjęła niedawno próbę udowodnienia, że wszyscy żyjemy w jakiejś wersji Matriksa. Wcześniej lustro symbolizowało w jej wizji przejście na stronę prawdy, teraz posłużyło do przeprowadzenia testu na samoświadomość, a w jego tafli przeglądali się nie tylko Thomas Anderson, Neo i Keanu Reeves, ale również my sami.
Reakcje publiczności i krytyków okazały się mieszane przede wszystkim dlatego, bo to już nie był ten skąpany w zieleni "Matrix", który z jednej strony zachwycał świeżymi (poza Hongkongiem) rozwiązaniami w scenach akcji, a z drugiej podsuwał popfilozoficzne treści. W "Krzyku" natomiast samoświadomość stanowiła kluczowy składnik od samego początku, a całkiem udane sequele z ubiegłych lat nie tyle cierpiały na jej nadmiar czy przesycenie, co na uproszczenie i spłycenie refleksji wynikającej z przenikliwego spojrzenia na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość gatunku. Ćwierć wieku to najwyraźniej wystarczająco długi okres, żeby zmysły raz jeszcze wyostrzyły się i pozwoliły na kolejną wnikliwą analizę.
Fenomen "Krzyku" jest subtelny. Jeżeli nie zidentyfikujecie jego wyjątkowego charakteru już w trakcie seansu, przeczytanie żadnego dodatkowego tekstu nie pomoże. Wiem, bo sam w połowie lat 90. wolałem inny popularny horror - "Koszmar minionego lata" - nie dostrzegając, że Wes Craven wcale nie zaproponował kolejnego slashera z grupą nastolatków w rolach głównych, zamiast tego dokonał całkowitej dekonstrukcji klisz oraz schematów. Musiało chodzi mu to po głowie nawet wcześniej, bo już w "Nowym koszmarze" - gdzie Freddy Krueger przeniknął do świata "rzeczywistego" i zaczął atakował obsadę filmów, w których wcześniej był czarnym charakterem - dało się wyczuć, że tak naprawdę reżyser nie śni koszmaru, lecz marzenie o filmie grozy wykraczającym poza wszelkie granice, a jednocześnie ściśle trzymającym się gatunkowym założeń, bez romansowania z kinem eksperymentalnym czy artystycznym.
Znalazł w tym dążeniu świetnego partnera, scenarzystę Kevina Williamsona (który o dziwo napisał również "Koszmar minionego lata"), oddanego fana szóstej części "Piątku trzynastego", czyli tej, gdzie rażone piorunem zwłoki Jasona Voorheesa wstają z grobu i zyskują nadludzką siłę, tej, która wprowadziła do serii element komedii i meta-wymiar, a w rezultacie odegrała kluczową rolę w tworzeniu o dziesięć lat młodszego Ghostface'a. Craven zmarł siedem lat temu, Williamson przy nowej części pełnił rolę wyłącznie producenta wykonawczego, w naturalny sposób rodziły się więc obawy o to, czy ktoś inny będzie w stanie ujarzmić tę wieloramienną bestię w taki sposób, by nie utraciła tożsamości, ale też nie ignorowała ogromnych zmian, do jakich w ostatnich latach doszło w kinie grozy, dzisiaj jedynym gatunku pozwalającym na kręcenie filmów na bazie oryginalnych scenariuszy, które przynoszą gigantyczne dochody finansowe.
Serial produkcji MTV nie napawał optymizmem - o ile pierwsze dwa sezony sprawdzały się przynajmniej jako historyjka dla nastolatków z dodatkiem dreszczyku, o tyle trzeci był całkowitą katastrofą. Powierzenie reżyserii duetowi Matt Bettinelli-Olpin/Tyler Gillett, który w 2019 zabłysnął znakomitą "Zabawą w pochowanego" dawało jednak nadzieję na przynajmniej niezłą rozrywkę, ale nawet w najśmielszych marzeniach - jako oddany fan, który nawet trzecią, najsłabszą część potrafi docenić - nie mógłbym oczekiwać, że rezultat okaże się tak bardzo udany, świeży i odważny.
Podobnie jak "jedynka" nie była dla każdego, także nawiązująca przede wszystkim do niej "piątka" ma dość hermetyczny charakter. Obydwa wymagają odrobienia lekcji z horroru ze szczególnym uwzględnieniem slasherów, bo tylko kiedy rozumie się aluzje, drwiny i pochwały, w pełni można docenić język, jakim posługuje się ta seria. Najlepszy przykład to pierwsza scena, gdzie Tara Carpenter (Jenna Ortega) zostaje wciągnięta w rozmowę do złudzenia przypominającą początek filmu sprzed dwudziestu pięciu lat, ale tym razem nie wykłada się na pytaniu o mordercę z "Piątku trzynastego", tylko na pytaniu o mordercę z "Noża" (czy też "Ciosu"), czyli filmu w filmie opartego na wydarzeniach z pierwszej części, a pokazanego po raz pierwszy w drugiej... W dodatku ucina sobie pogawędkę na temat wyższości post-horroru czy też horroru arthouse'owego nad klasycznym slasherem, wskazując "Babadook" za przykład przemyślanej, społecznie zakorzenionej historii, do jakiej krucjata zamaskowanego mordercy nigdy nie będzie mogła dorosnąć. Nie trzeb chyba dodawać, do kogo nawiązuje nazwisko Tary... Absolutnie nic z tego nie będzie miało należytej wagi, jeżeli jako pasywni uczestnicy dialogu nie poczujecie się w nim swobodnie. To tak, jakby na pierwszą jazzową płytę w życiu wybrać "Machine Gun" Petera Brötzmanna - niezrozumiała kakofonia będzie odstraszająca, a "Krzyk" ma przecież straszyć, nie odstraszać.
Z tego zadania Bettinelli-Olpin i Gillett na szczęście również zdołali się wywiązać. Można się zachwycać ich diagnozami dotyczącymi toksycznego fandomu; pustej maski symbolizującej serię zamiast charakterystycznej postaci na miarę Michaela Myersa albo Jasona Voorheesa; zasad udanego requela (wprost obrywają na przykład ostatnia "Laleczka Chucky" czy "Czarne święta", a chwalone jest nowe "Halloween") czy najogólniej obszernej, przystępnie przekazanej wiedzy na temat gatunku, ale ostatecznie to nie jest dokument czy akademicka analiza - slasher potrzebuje krwi. Ku uciesze publiczności, reżyserski duet nie zapomniał o tym - zabójstwa z nowego "Krzyku" są najbardziej brutalnymi w historii serii, może niezbyt wyszukanymi, ale nie pozostawiającymi niczego w sferze domysłu i poza kadrem. Emocje dodatkowo podkręca to, że chociaż pewnikiem jest liczba mnoga zabójców, scenariusz do samego końca nie pozwala odgadnąć, kto tym razem nałożył maskę.
Brak piątki w tytule można tłumaczyć również tym, że chociaż Sidney Prescott (Neve Campbell), Gale Weathers (Courteney Cox) i Dewey Riley (David Arquette) wracają do Woodsboro, ich funkcja zostaje zdefiniowana (oczywiście wprost i na ekranie) jako "legacy characters", postacie symbolizujące dziedzictwo serii, łączniki z tym, co może w przyszłości nadejść i jak rzadko kiedy aż chciałoby się, żeby nadeszło, bo nowa obsada sprawdza się doskonale. To nie jest typowe "mięso armatnie", wśród którego można wyróżnić archetypy osiłka, femme fatale, emo-nastolatka czy nerda. Każdy został obdarzony na tyle interesującym kontekstem i odrębną osobowością, że ich losy nie mogą pozostać widzowi obojętne, a tym samym stawka jest wysoka - kciuki trzyma się za zdesperowane nastolatki, a nie (jak to często bywa) za tajemniczego zabójcę, któremu scenariusz rzuca pod nogi jedynie ochłapy ludzkich tożsamości.
Może o jednym krokiem za daleko są "wizje", w których powraca Billy Loomis (Skeet Ulrich), zabójca z pierwowzoru, ale to bardzo niska cena za jeden z najlepszych sequeli horroru, jakie kiedykolwiek powstały, co przy części piątej, nakręconej ćwierć wieku później musi zostać uznane za zaskoczenie. Tu i ówdzie pojawiają się sygnały, że zarówno reżyserzy, jak i Campbell są gotowi nakręcić kolejne części i jeżeli tylko zdołają utrzymać zbliżony poziom, a do tego równie skutecznie wyważyć elementy meta-horroru z rozrywkowym slasherem, nawet pięć następnych filmów (w tym jeden w kosmosie) nie powinno znudzić.
Krzyk
Tytuł oryginalny: Scream
Stany Zjednoczone, 2022
Paramount Pictures
Reżyseria: Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett
Obsada: Jenna Ortega, Melissa Barrera, Neve Campbell