Od pierwszych sekund cytat służy jej za kluczowe narzędzie narracyjne - film otwiera niemalże dokładnie ta sama sekwencja, od jakiej ponad dwie dekady temu wszystko się zaczęło, bo skoro siłą rzeczy i tak przed ekranami zasiądą przede wszystkim fani i fanki pierwowzoru, to po co bawić się w nieporadnie ukryte aluzje, niewyczuwalne dla "zwykłego" śmiertelnika smaczki czy przypudrowane ironią nawiązania?
Z jednej strony to najwyższy stopień szczerości, na jaki twórca oczekujący sentymentalnego oddźwięku może się zdobyć, z drugiej wyzwolenie z subtelności pozwala śmiało kroczyć naprzód, co umożliwia "Zmartwychwstaniom" wzbicie się na nowy poziom samoświadomości i zabawę nie tylko z kodem Matriksa, ale również z kodem kulturowym, który po 1999 roku został sformatowany na nowo. Można zresztą sprowadzić to do jednego z najważniejszych zagadnień pop-filozofii rodzeństwa Wachowskich - konfliktu przeznaczenia z wolną wolą. Nietrudne byłoby nakręcenie zapierającego dech w piersiach filmu pełnego akcji, pościgów jak z "Reaktywacji", wojny totalnej jak z "Rewolucji" czy starć z użyciem bullet time'u jak w "jedynce", ale tam, gdzie większość sequeli wciska gaz do dechy, Lana Wachowska zwalnia, kieruje się na prawy pas i przy pierwszym zjeździe z autostrady skręca na spokojną, cichą drogę.
Tyle wystarczy, żeby fala negatywnych reakcji wezbrała - przeszczepione ze Wschodniego kina pojedynki były przecież znakiem firmowym trylogii, a tym razem nie dość, że jest ich znacznie mniej, to jeszcze rozgrywają się w ciasnych kadrach, zakamuflowane przez drżący obiektyw i szybkie cięcia. Z premedytacją zrezygnowano z podkreślenia umiejętności Keanu Reevesa, jakie znamy nie tylko z przeszłych "Matriksów", ale nawet bardziej z "Johna Wicka". Nie jest to jednak ani dzieło przypadku, ani rezultat innego etapu naturalnego rozwoju reżyserki, bo jeszcze zanim jakikolwiek zarzut zostanie przez widza sformułowany, udaje się jej wcielić w nową Wyrocznię i udzielić odpowiedzi - w okolicach dwudziestej piątej minuty jedna z postaci deklaruje wprost: Potrzebujemy nowego "bullet time'u", podsumowując dłuższą sekwencję bezbłędnie punktującą to, czym dla wielu osób jest "Matrix" i czym chcą go dalej widzieć.
Ten moment i poprzedzające go kilka minut mają kluczowe znaczenie. Pokazują najskuteczniejszy sposób, w jaki maszyny mogłyby kontrolować ludzi tak, by nigdy nie uwierzyli w istnienie wirtualnej symulacji manipulującej ich życiami - opowiedzenie o niej w fikcyjnym dziele. Dzięki takiemu zabiegowi "Zmartwychwstania" mają moc skłaniania do refleksji, prowadzenia rozważań na czysto teoretycznym poziomie, bo co jeżeli siostry Wachowskie w rzeczywistości są oprogramowaniem, którego celem było nakręcenie filmu o Matriksie po to, by nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że naprawdę w nim żyjemy? Oczywiście to bzdura... A może jednak nie? Tego brakowało poprzednim sequelom - wypuszczania pojedynczej nici, po której wspięlibyśmy się do rozległej sieci przeróżnych koncepcji, podejrzeń i wątpliwości na przystępnym, nieakademickim, raczej rozrywkowym poziomie.
Nowy "Matrix" to jednak także stare problemy, przede wszystkim opiewający w bardzo długie momenty ekspozycyjne styl narracji. W poprzednich, równoważonych wybuchową akcją filmach łatwo można o tym zapomnieć, ale w przypadku scenariusza skonstruowanego na bazie opowiadania historii uwiera ze zdwojoną siłą. Wiele momentów to po prostu "gadające głowy" - siedmiominutowa pogaduszka Neo z Niobe (Jada Pinkett Smith) na temat wydarzeń rozgrywających się podczas jego nieobecności albo sześciominutowa z Analitykiem (Neil Patrick Harris) to najbardziej rozciągnięte przykłady, ale jest jeszcze mnóstwo krótszych, zatrzymujących wydarzenia w miejscu, a co gorsze, stosujących cytat bez elementu parafrazy czy dodatkowego komentarza, przy użyciu urywków kultowych scen faktycznie użytych w trylogii. Reżyserka zdaje się mieć obawy, że nie będziemy pamiętać, kim był agent Smith, jaka relacja łączyła Neo z Morfeuszem albo jak zakończyła się wojna z maszynami, a to trochę tak, jakby obawiać się, że publiczność zapomni o śmierci rodziców Bruce'a Wayne'a albo o tłamszonej miłości Severusa Snape'a.
Na minus można odnotować również pozbawioną charakteru, bezpieczną muzykę, która zwłaszcza w pierwszej części odgrywała istotną rolę albo wprowadzenie dziwacznych postaci przypominających cyber-pokemony (na szczęście unikających komediowego charakteru w stylu Jar Jar Binksa albo Scrapy'ego-Doo, ale ledwo). Na plus niestety nierozwinięty wątek związany z robotycznymi słodziakami, który przez chwilę pozwala naświetlić konflikt maszyn z innymi maszynami wynikający z pomniejszenia dostępu do energetycznych surowców (czyli dostępu do ludzi), co pozwala porzucić czarno-białą koncepcję wojny. Dobrze jest też zobaczyć przebudzającego się Neo (ma zdecydowanie więcej do pokazania niż jego omnipotentna wersja) i dobrze jest poznać jego relację z Trinity (Carrie-Anne Moss) w bardziej zrównoważonym wydaniu, bez rozgraniczenia na rycerza w lśniącej zbroi i bezradną księżniczkę czekającą na pomoc.
W ciągu dwudziestu lat świat zmienił się na tak ogromną skalę, że nie tylko nie potrzeba już budki telefonicznej, by wydostać się z Matriksa, konieczne było również przebudowanie fundamentalnego założenia tej symulacyjnej rzeczywistości - walki o prawdę. W 1999 roku internet ledwo raczkował, dzisiaj funkcjonują w społeczeństwie dorośli ludzie, dla których istniał od momentu narodzin, świadomi, że jedna prawda nie obowiązuje. Poza silnie emocjonalną historią romantyczną, tym właśnie "Zmartwychwstania" wydają się być - próbą pokazania, że nie można mieć obiektywnej racji; że nie ma wrogów, których dałoby się zidentyfikować po pierwszym rzucie oka; a zajęcie stanowiska w niemal każdym temacie wymaga pozyskania ogromnej ilości informacji, czego większość nie będzie chciała robić, a tym samym będzie podatniejsza na wpływy "systemu".
Kiedy na sali kinowej zapaliły się światła, ktoś z rzędu przede mną z wyraźnie wyczuwalną pogardą rzucił: Najgorsza część "Matriksa" i trudno się dziwić - nie było przecież widowiskowych, nowatorskich starć z podrywającym do tańca breakbeatem w tle, a to właśnie te momenty trylogii okazały się ponadczasowe. Poziom samoświadomości, na jaki weszła Lana Wachowska i jej w pełni opanowany sposób zarządzania nostalgią pozwoliły jednak zresetować tytułowe miejsce nie tylko jako wirtualny świat, którego historia wydawała się zamknięta, ale również jako film, który skłania do myślenia. Jeżeli "jedynkę" symbolizowała czerwona pigułka, to "Zmartwychwstania" są jak połknięcie garści czerwonych pomieszanych z niebieskimi i próba odczytania załączonej do nich ulotki już po wystąpieniu pierwszych efektów ubocznych.
Matrix Zmartwychwstania
Tytuł oryginalny: The Matrix Resurrections
Stany Zjednoczone, 2021
Warner Bros.
Reżyseria: Lana Wachowski
Obsada: Keanu Reeves, Carrie-Anne Moss, Yahya Abdul-Mateen II