Jeżeli uśpić teoretyka i pozostawić podatnego na ślepe, gwałtowne przypływy uczuć kinomana, do którego "czucie i wiara silniej mówią niż mędrca szkiełko i oko", a w dodatku biegłego w superbohaterskim kodzie, emocje uwolnione w trakcie seansu mogą sprawić, że po wyjściu z kina w oszołomieniu sami nie będziecie mogli odnaleźć drogi do domu. Tom Holland choć tym razem wyjątkowo rzadko rozstaje się ze strojem Spider-Mana, pokazał przede wszystkim ludzkie oblicze Petera Parkera.
Źródłem współdzielonego przez setki tysięcy fanów i fanek na całym globie wzruszenia po rozstaniu z Iron Manem i Kapitanem Ameryką w "Avengers: Końcu gry" było przywiązanie. Pierwszego z nich oglądaliśmy na ekranach od jedenastu lat, drugiego od ośmiu - minęło wystarczająco dużo czasu, żeby nawiązać tak bliską relację pomiędzy postaciami fikcyjnymi a rzeczywistymi osobami, jak tylko jest to możliwe, ale przypadek Spider-Mana jest jeszcze ciekawszy, bo obejmuje nie jedno kinowe uniwersum, lecz trzy.
Gdyby nie sukces pierwszego, liczącego blisko dwie dekady filmu Sama Raimiego, być może wydawnictwo Marvel (któremu groziło wówczas bankructwo) nadal odsprzedawałoby prawa do swoich herosów na prawo i lewo, nie wierząc, że da się zekranizować ich losy w na tyle interesujący sposób, by wysokie koszta produkcyjne zrekompensował jeszcze wyższy dochód. Nie zdradzając zbyt wiele, "Bez drogi do domu" to podsumowanie okresu od 2002 roku do teraz, domknięcie wątków porzuconych przed laty i bezwstydny fanserwis, który dla mniej zaangażowanych widzów może okazać się zbyt hermetyczny, ale tych najbardziej oddanych zetnie z nóg, wyżnie do ostatniej łzy i zostawi z kołaczącymi sercami.
To nie są nawet domniemania, to relacja z jednego z pierwszych pokazów w Polsce, gdzie cała sala zdawała się żyć jak jeden, symbiotyczny organizm. Publiczność razem wzdychała, razem śmiała się, razem pociągała nosem ze wzruszenia i razem klaskała w momentach, które można uznać za odpowiedniki odegrania największych przebojów w trakcie dwuipółgodzinnego koncertu. Watts nie ma wprawdzie możliwości wpływania na wydarzenia w czasie rzeczywistym, ale wykazał się ponadprzeciętnie czułym (pajęczym) zmysłem i umiejętnie zaaranżował rytm kipiącego od akcji filmu tak, by co jakiś czas zwolnić tempo, dać oczom odpocząć i skoncentrować uwagę na poruszaniu umysłu poprzez bardziej osobiste perspektywy swoich bohaterów (czasami w nieco patetyczny sposób, kiedy indziej w formie krótkich migawek zakorzenionych w doświadczeniach, w jakie powinniśmy być wyposażeni po łącznie siedmiu filmach z udziałem Pająka z sąsiedztwa), a następnie znowu pognać na złamanie karku w starciu z aż pięcioma czarnymi charakterami.
Powrót Zielonego Goblina, Doktora Octopusa, Electro, Jaszczura i Sandmana wprowadza w rezonans nostalgiczną strunę, a jednocześnie przypomina, że w komiksowym świecie Marvela żaden inny heros nie ma tak wielu równie pamiętnych, obdarzonych solidnym zapleczem fabularnym wrogów. Dla ostatnich dwóch scenariusz nie przewidział wiele poza kilkoma pojedynkami; Jamie Foxx jako nowa wersja Electro pozbył się ciążącego mu pierwotnie przerysowania, ale trzyma się raczej na uboczu; za to Willem Dafoe i Alfred Molina kradną każdą jedną scenę, w jakiej się pojawiają, zdołali pogłębić osobowości swoich postaci, całkowicie rozmywając granice pomiędzy dobrem a złem.
Można wręcz uznać, że w "Bez drogi do domu" nie ma żadnego łotra, są tylko zagubione duszyczki walczące o przetrwanie, co zostaje zresztą wyartykułowane, kiedy tuż przed finałową batalią zagrzewające do walki: Let's kick some ass zostaje poprawione na: Cure some ass. Idealistyczne, naiwne podejście rodem ze Złotej Ery komiksu, któremu wiary nie chce dać nawet Doktor Strange, a zarazem wartościowa odmiana w czasach, gdy każdego superherosa trawią rozterki i osobiste problemy, kiedy każdy z nich ma drugie, mroczne oblicze. Holland potrafi sprzedać dobroć i empatię w taki sposób, że nie wydają się banałami, a sceny, w których nie ma na sobie maski, kiedy wchodzi w relacje z najbliższymi przyjaciółmi - MJ (Zendaya) i Nedem (Jacob Batalon) - aż proszą się o spin-offowy sitcom. Podobnie zresztą sceny z jego nowymi przyjaciółmi... Odegranie Spider-Mana i Petera Parkera z zapałem tak dużym, jakby to miała być ostatnia rola w historii ludzkości potwierdza coraz częściej powtarzaną w kuluarach opinię, że po odejściu Roberta Downeya, to właśnie Tom Holland został nowym sercem Marvel Cinematic Universe.
"Spider-Man: Bez drogi do domu" jest jak podróż pociągiem - można wsiąść na jednej z ostatnich stacji i chwilę później dotrzeć od punktu docelowego, ale można też wsiąść na stacji początkowej, wpatrywać się w krajobraz za oknem, napawać kolejnymi odcinkami drogi i we wspomnieniach jeszcze długo do nich wracać po dotarciu do domu. To jest po prostu kolejny wyprodukowany na najwyższym możliwym poziomie film Marvel Studios, ale jednocześnie także wyjątkowo emocjonalne podsumowanie kina superbohaterskiego XXI wieku oglądane przez pryzmat dziejów jednej z najpopularniejszych postaci w historii komiksu.
Spider-Man: Bez drogi do domu
Tytuł oryginalny: Spider-Man: No Way Home
Islandia/Stany Zjednoczone, 2021
Columbia Pictures
Reżyseria: Jon Watts
Obsada: Tom Holland, Zendaya, Benedict Cumberbatch